Sunday, July 03, 2011

kozy

znowu przegląd rozmaitości, kozy będą się przewijać w rolach bohatorów pozytywnych i nie. już chyba dałam kiedyś wyraz mojemu ulubieniu dla tych zwierzów, no to macie ciąg dalszy.
najpierw, odgrzebki, dzień ojca. dużym nakładem pracy i rozmyślań (kolory, układ, podział zadań...) wykonaliśmy prezent:
a potem było jeszcze spontaniczne radosne kitwaszenie

no i niestety dalszą część dnia Inżynier spędzał w odosobnieniu od rodziny, pracując ku chwale, a my z Niną i Jaśkiem poszliśmy, klasycznie, na letni spacer do zoo. tym razem, wiedząc że przed zoo i w środku czeka nas wielki zalew balonów przekąsek gadżetów i innej szmiry, umówiliśmy się przed wejściem, że po jednej atrakcji na głowę. bardzo jestem dumna z dzieciaków, które takie umowy traktują poważnie, pamiętają i dotrzymują, sami siebie nazajem upominając, żeby nie prosić o więcej, bo umowa to umowa. więc bez targów, wrzasków i błagania, oglądaliśmy bardziej i mniej widoczne, szczęśliwe, przestraszone zwierzaki.
ciekawe wszystkiego i wspinające się na potęgę, dzieci zaglądały na drugą stronę. anonsowany na tabliczkach informacyjnych bawół się nie zjawił.
o niektórych zwierzętach naprawdę trudno powiedzieć, co tam sobie myślą.
ale koniec końców, i tak największą atrakcją sa kozy. w małej, niepozornej zagródce, pięknie łaciate (dwie z czarnymi łebkami i białą resztą), łagodne, cierpliwe, ciekawe ludzi. zjadały z ręki, przyglądały się. najwięcej czasu w całym ogrodzie spędziliśmy u kóz :)


a w weekend, na szczęście, pojawiła się rodzina Melonów i zabrała nas wszystkich, łącznie z zapracowanym Inżynierem, na rowery do palmir. dzień nie był przesadnie ciepły, ale jazda przez słoneczny kampinos, mimo że wymagała wysiłku (pisze to uczestniczka z najgorszą kondycją, która na końcu już ciężko robiła bokami, ale i tak była bardzo zadowolona :), fantastyczna. trochę suchego lasu, trochę bagna z wielgaśnymi komarami, trochę piachu i prowadzenia rowerów, po drodze jagody, jazda po grobli, plamy światła przedzierającego się między gałęziami. pięknie.


po drodze stanęliśmy na łączce na odpoczynek, i spotkaliśmy osobliwą kozią rodzinę.ojciec - kozi gandhi, nie zainteresował się nami specjalnie, spokojnie skubal trawkę. małe koźlątko zainteresowane nawet było, ale trochę bojaźliwie i z dystansem. no i matka koza, największe rogi w rodzinie, efektowne szarże. najpierw tryknęła Janka, a potem, bardzo inteligentnie, omijała dorosłych i usiłowała dopaść pozostałe dzieciaki.


ale tu interweniował Inżynier, z właściwym sobie połączeniem siły i techniki najpierw fotografując, a potem powalając przeciwniczkę

no i wreszcie dojechaliśmy do Palmir, gdzie powstał pawilon muzeum, bardzo dobrze wpasowany w otoczenie. niestety dotarlismy za późno żeby zwiedzać (ale na szczęście po negocjacjach ze stróżami udało się jeszcze wedrzeć do środka i skorzystać z dobrodziejstwa automatów wydających rozgrzewającą herbatkę instant oraz paluszki :), więc następnym razem.
rzucający się w oczy kontrast, radosne dzieciaki, zainteresowane miejscem i wypytujące o tabliczki na grobach (mosze..., agronom, tadeusz..., technik, maria..., nauczycielka...), ale zbyt zajęte sobą i energiczne, żeby zagłębić się w zasmuceniu śmiercią - i rzędy krzyży z prostymi podpisami, rozstrzelany, rozstrzelana.








i jeszcze dwa spacery letnie, upalne, wakacyjne: na rowerach do wilczeńca (zaczęło się radośnie i brykająco, ale na koniec Jasiek nie omieszkał ryknąć w głos ;)




i drugi, z latawcem na łąkę. dużo zdjęc, bo mi się bardzo podobają, i tak wybieram co dziesiąte :)

 buddies:

zdjęcie niżej robił Jasiek, który wydaje się zawsze bezsensownie machać aparatem, a jakoś jednak zwykle fajny kadr mu się uda

Nina plotła z trawy zjeżdżalnię dla krasnoludków






a na koniec moje dzieci zamieniłu się w indian (czarnego lisa i niedźwiedzicę z liści), porozumiewały się mową znaków i strzelały strzałami miłości (mamusiu, to nic nie boli, może takie małe ukłucie przez chwilę jak komar, a potem już się zawsze tęskni strrasznie za tą osobą jak jej tylko nie ma). dostałam kilkoma.
i jeszcze, szybko bo juz późno, ale zdjęcia z wczoraj. okropnie mi szkoda tego, że pogoda zmarnowała świetne wydarzenie - eugeniusz, instalacja dla dzieci na powitanie prezydencji, genialna: wielkie włosy (Beza!) do przebrnięcia, nos do pogrzebania, dłonie do przysiadania i szalony hipopotam w głowie. żal, bo i ludzi niezbyt dużo, i nie dało się skorzystać ze wszystkich funkcji. ale bylismy dobrze zabezpieczeni deszczowo, więc Nina z Jaśkiem zanurzyli się we włosy, przeszli nos, pomyszkowali tu i tam. skończyło się na pierogach i ciastach w ogrodach, nowym miejscu do odkrycia. niektóre zdjęcia niewyraźne, bo telefon w deszczu czasem łapie krople zamiast ostrości.














po eugeniuszu byliśmy jeszcze jednymi z bardzo nielicznych widzów koncertu na nowym mieście, kapela ze wsi warszawa i hedningarna, cukunft, świetne. ale było już zimno, więc posłuchaliśmy trochę, zajrzelismy w różne kąty i do domu. szkoda, ot.
a dzisiaj - spacer deszczowców: