Wednesday, August 31, 2011

upał w malinach, bujanie w obłokach



weekend znowu mieliśmy wakacyjny, bardzo przyjemny, zrobiło się upalnie, czyli tak jak powinno być w lecie żeby wygrzać się do samego środka i mieć energię na zimę. pojechaliśmy do krakowa, po długich namowach podchodach i dyskusjach Inżynier zgodził się na pociąg, co okazało się ze wszech miar dobrą decyzją. najpierw wprawdzie intercity usiłowało nas zniechęcić brakiem klimatyzacji (a okna zamknięte), ale szybko się poprawiło, jechaliśmy w przyjemnej atmosferze przez sloneczne pola lasy i tunele. dzieciaki fikały i wkrótce okazało się, że udało im się skutecznie zaczepić siedzącą przed nami Japonkę z polską koleżanką. dzięki temu Nina i Jaś zobaczyli origami, razem z dziewczynami zrobili żurawie i mikrolampiony, które potem jeździły z nami przez cały weekend


w sobotę Przemo ruszył z Margda i Adasiem wybierać krany i kafelki, a my z Niną i Jaśkiem - kupić dysk, na podgórze, dzielnicę niespecjalnie piękną i raczej nieturystyczną. ale jak już odebralismy dysk (na który własnie kopiują się wszystkie nasze zdjęcia od początku bloga), to na ścianie naprzeciwko dość paskudnego sklepu komputerowego objawiło się takie latawcowe cudo
i okazało się, że zaraz obok jest taki tunel...

a stamtąd już tylko dwa kroki pod torami do małego kombinatu muzealnego - muzeum historii okupacyjnej krakowa/muzeum schindlera i muzeum sztuki współczesnej. krakowski chaos, jak zwykle

ale miejsce dobre. to co stare, starannie opakowane i wystawione. to co nowe, atrakcyjne, ale nie krzykliwe, dobrze dostosowane do widzów dużych i małych, z niespodziankami. może nieprzesadnie odkrywcze, ale standardy dobrych, przyjaznych dla widza muzeów utrzymane.


ponieważ mocak jeszcze spał, poszliśmy do schindlera. muzeum jest w charakterze trochę podobne do muzeum powstania w warszawie, bardzo interaktywne, mnóstwo starych przedmiotow połączonych z multimediami, można dotykać, przeglądać, bawić się. zaskakujący jest rozmiar wystawy, sądząc po budynku, myśleliśmy, że wchodzimy tam góra na godzinę, a po dwóch wyszliśmy, połowę wystawy przemierzając kłusem. dzieciaki nie mogły się zdecydować, czy chcą bardzo dokładnie obejrzeć wszystkie eksponaty, z odczytaniem każdego napisu włącznie - czy sa juz zmęczone i chca do wyjścia. ale jednak, ten ekran ze starymi zdjęciami taki wciągający... i tak w kółko :)


a ponieważ okazało się, że mocaka chce zobaczyć też Przemo, więc dla odmiany pojechaliśmy na rynek, zajrzeć do podziemi. zanim jednak podziemia, w boskim upale Ninka i Jasiek postanowili zamoczyć chociaż nogi. wskoczyli do fontanny, która okazała się trochę głębsza niż się wydawało. najpierw byli ubrani...
 potem byli coraz bardziej mokrzy...

więc później ja suszyłam ubrania na murku, a oni pławili się do woli.

dzieciaki wyszalane w wodzie, schłodzone, podsuszone - czas na podziemia. faktycznie ciekawe, chociaż duża część to fragmenty starych murów, które na Ninie i Jaśku zrobiły średnie wrażenie. ale znowu, multimedia, szkielety, teatrzyk dla dzieci, ważenie i mierzenie się - wciągające. można pójść jeszcze parę razy, żeby obejrzeć dokładnie. zdjęcie tylko jedno, bo ciemno :)
uff, byliśmy już nazwiedzani po uszy. przez straszliwie zatłoczoną grodzką, na której słychać mnóstwo języków i widać ludzi z całego świata, aż miło, dotarliśmy do cichego zakątka corleone na obiad, już z Magdą, Adamem i Przemkiem, którzy też się naoglądali. a stamtąd, powolnym juz spacerkiem, znów przez centrum


znów do mocaka, tym razem zwiedzać i oglądać, niestety, guzik z pętelką, teraz z kolei było już zamknięte, a pan w kasie - nieugięty. więc tylko moje ulubione foto w toaletach instytucji kulturalnej

i siup z powrotem do tramwaju, toczyć się powolutku do spania

w niedzielę, niestety, było o jakieś 10 stopni mniej, chmurno i w ogóle lato wróciło do tegorocznej beznadziejnej normy. ale nic to, do zwiedzania i oglądania może być mimo wszystko. znowu tramwajem, przemierzylismy kraków tym razem w zupełnie inną stronę (choć znów daleko, i znów prowadzeni bardzo życzliwymi uwagami i wskazówkami wszystkich naokoło. to bardzo miłe, wszyscy chcą pomagać, prowadzić i tłumaczyć drogę, niepytani proponują pomoc!) - do muzeum lotnictwa na czyżynach. miejsce trochę odległe, trochę schowane, ale jak juz sie zobaczy chociaż mały skrawek to wiadomo, że tu. zza drzew wyłania się wielki słoń...
muzeum jest bardzo duże. w nowym budynku jest jedno skrzydło z wystawą samolotów - starszych, nowszych; wszystko mozna obejrzeć z bardzo bliska, zajrzeć do kokpitu, obejrzeć oznakowanie, koła, szczegóły.


w drugim skrzydle zaczyna się uczenie przez robienie - można sobie poeksperymentować. jest kokpit sterowniczy - Jasiek zafascynowany i nie chciał wychodzić - są doświadczenia z ciśnieniem pod i nad skrzydłem.


ale najszerzej otwierają się oczy na widok żyroskopu - małego fotelika przymocowanego do kilku obreczy, które kręcą się (i nim) na wszystkie strony. mozna się kręcić bardzo szybko (co wymaga niezłej odporności) albo bardzo wolno (co jest superprzyjemnym bujaniem w obłokach). spróbowaliśmy wszyscy oprócz Jaśka, który jest niestety za mały. ale nic to, jeszcze tam przyjedziemy, niezła atrakcja




a naokoło nowego budynku rozciągaja się łąki z samolotami, starymi garażami, hangarami - całe mnóstwo złomu ;)
helikopter gruba kaśka. dobry do wszystkiego.



przebiegliśmy wystawę wszerz i wzdłuż, dużo jeszcze zostało do obejrzenia, ale czas na pociąg się zbliżał. więc znów, tranwajem z lajkonikami, na dworzec

i do pociągu, w którym mozna robić wiele przyjemnych rzeczy



i jeszcze na koniec - w tym roku maliny rządzą absolutnie. jest ich bardzo dużo, pięknych, pachnących. więc korzystamy, żeby najeść się teraz i na zimę przechować. dzisiaj wieczorem muffiny z malinami i konfiturą malinową. mmm.

Thursday, August 25, 2011

chopin nad morzem

wakacje nie mogą skończyć się po dwóch tygodniach, nawet trochę rozciągniętych. wobec tego przedłużamy je jak się da. po odwiezieniu nas do warszawy, Przemo z Mikołajem i Mateuszem ruszył zwiedzać miejsca dzikie dziwne i niecodzienne, jak bazylika w licheniu albo stadion w kołobrzegu. jechali i jechali, aż dojechali nad morze, a tam po czterech dniach w domu przyjechaliśmy i my. klasyczna miejscowość nadmorska, białogóra, okazała się małą wioską przysłoniętą okropnym hałasem smażalni, straganów, namiotów, lodziarni, plandek i innych oczywistych atrybutów miejscowości turystycznej. po roztoczu, które mimo sporej liczby turystów jest niemal zupełnie pozbawione takich szkaradzieństw, był to mały szok estetyczny. ale co tam, plaża była i to ładna, slońce często wyglądało zza chmur, dzieciaki w szale plażowania






a my z Inżynierem i Mikołajem dzięki temu mieliśmy trochę czasu na czytanie i posypianie za parawanem

ale bardzo długo tak nie wytrzymaliśmy, po plażowej leniwej sobocie pojechaliśmy śladem dziwnych miejsc, szukać elektrowni w żarnowcu. trochę błądziliśmy po okolicy, wiedzieliśmy, że jesteśmy blisko, ale nie mogliśmy trafić, i wreszcie przejeżdżając obok wielgaśnej trafostacji przystanęliśmy obok kilku panów, którzy tam rozmawiali i filmowali. no i trafiliśmy jak ślepa kura w ziarno, bo jeden z panów okazał się byłym pracownikiem elektrowni, na dodatek inżynierem zapalonym do szerzenia wiedzy - i tak dostałam po uszach najpierw za określenie elektrowni ruinami, a potem za użycie - bardzo nieprawidłowego! - wyrażenia elektrownia atomowa. pan był bardzo miły i chętnie tłumaczył nam wszystkie niuanse działania elektrowni starszych i nowszych, włącznie z przyczynami awarii w czarnobylu i fukushimie, i w ogóle moglibyśmy stać tam przez resztę dnia, gdyby nie to, że dzieci się nam gotowały w samochodzie. po półgodzinie rozmów pojechaliśmy dalej, i dzięki wskazówkom rzeczywiście trafiliśmy jak po sznurku. a z elektrowni zostało tyle:
 i stare szatniowce/biurowce:

to - działająca - elektrownia wodna. wielgaśnymi rurami woda pompowana jest między jeziorem a betonowym zbiornikiem na wzgórzu
po obejrzeniu różnych atrakcji, z wieżą widokową włącznie, postanowiliśmy wrócić nad morze i obejrzeć jakies miasteczko, palec na mapie zatrzymał się na pucku. przyjechaliśmy głodni, a w trakcie obiadu w (jedynej chyba czynnej) smażalni ryb bałtyckich na resztki czyhały takie zaprawione w bojach kociska:

przeszliśmy się potem jeszcze wzdłuż nabrzeża i plaży na molo - nie było to wprawdzie wymarzone przez Jaśka molo w Sopocie (edukacyjna wartość monopoly ;), ale miało swój urok, podkreślony możliwością wypożyczenia pojazdów





 na koniec - obowiązkowe pomoczenie nóg i nie tylko:
w poniedziałek (też wolny) zaczęło padać, więc najpierw pojechaliśmy na śniadanie do zamku w krokowej (pyszne, szczególnie miody wymieszane z musami owocowymi - świetny wynalazek!), a potem poddaliśmy się i razem z połową polski zaczęliśmy wracać znad morza w stronę warszawy. szło całkiem dobrze, aż dojechaliśmy do sierpca. korek nas trochę przerósł, więc postanowiliśmy przeczekać i skręciliśmy do skansenu. który po raz drugi nie zawiódł, to jest piękne miejsce. na dodatek udało nam się zjeść coś na miejscu, tym bardziej - przyjemnie




a potem nie było już wyjścia i trzeba bylo wrócić do domu. tydzień na miejscu, przedszkole, praca. zwykłe sprawy - a w weekend zaświeciło słońce i w niedzielę znowu zrobilismy sobie małą wycieczkę. Przemo bardzo reklamował żelazową wolę, i postanowilismy zrobić sobie tam piknik. nowe muzeum i zabudowania wokoło, park - świetnie zaprojektowane i bardzo przyjemne. był wprawdzie niezły tłum, bardzo międzynarodowy, ale mimo wszystko dało się znaleźć dobre miejsce na rozłożenie koca i grę w badmintona i mikado. byliśmy wprawdzie jedynymi, którzy odważyli się zejść ze ścieżki i rozłożyć na trawie, ale nikt nas nie przegnał, więc może nie jest to zakazane i zwyczaj się rozpowszechni.






no, to starocie powyciągane z szafy, braki nadrobione, a jutro ruszamy do krakowa szukać nowych wrażeń. i kafelków do łazienek MiA ;)