Wednesday, August 24, 2011

wakacje part 1

po długich, leniwych i bardzo przyjemnych wakacjach zasadniczych (bo tak w ogóle to sie jeszcze nie skończyły, o czym dalej będzie jeszcze) blog powraca, wzdychając nad tym, ile jest do pokazania i opowiedzenia.
wyjechaliśmy na wakacje jeszcze w lipcu, trawersując Polskę z odrobiną wysiłku - najpierw łomianki-wrocław, potem wrocław-rzeszów - ale ponieważ przed nami były przynajmniej dwa tygodnie laby, droga miła i radosna. im dalej tym bardziej się nam podobało, mimo że znów wpadliśmy w pułapkę sobotnio-weselną: kiedy już po drodze do rzeszowa calkiem zgłodnieliśmy, okazało się, że nie da się zjeść nic absolutnie, ponieważ we wszystkich przydrożnych zajazdach, karczmach i barach wesela albo trwają, albo się zaraz zaczną. przekleństwo jakieś, zawsze ten sam problem. ale nic to, dotarliśmy do rzeszowa, wprowadziliśmy się do domu u eli (pokoje na noce i na godziny) i poszliśmy zwiedzać. rynek i okolice w rzeszowie bardzo przyjemne, tak jak pamiętaliśmy z wcześniejszych wycieczek


tropienie śladów żydów z dawnych czasów zaczęło się tu i trwało niemal przez całe wakacje, między rzeszowem a lublinem śladów jest mnóstwo. szkoda, że niewiele miejsc jest otwartych i dostępnych, do tej synagogi robimy już trzecie chyba podejście, bez skutku

 ćwiczenia terenowe z rysowania gwiazdy dawida

Przem z Jaśkiem poszli spać, a my z Niną wieczór spędziłyśmy oglądając występy polonijnych zespołów folkowych. potem powoli wracałyśmy głównym deptakiem - Nin tańcząc i podśpiewując

następnego dnia zanurkowaliśmy w podziemia pod rynkiem w rzeszowie (motyw podziemi też się będzie przewijał), gdzie bardzo miły starszy pan oprowadził nas po starych piwnicach i korytarzach, a potem dołączyły do nas Aga, Helenka i mała Ninka, i razem już ruszyliśmy do muzeum zabawek. dorośli wzdychali bardzo za krecikiem, bolkiem i lolkiem czy wilkiem i zającem, a Przemo dodatkowo odkrywał smaczki w rodzaju mobilnej wyrzutni rakiet

potem ruszyliśmy dalej, chociaż nie bardzo daleko - do łańcuta. pałac klasyczny i nieźle zachowany, ale ogromny, a na dodatek oprowadzała nas starsza matrona, która najpierw obuła nas w kapcie ochronne, a potem - nie zważając na znużenie licznych dzieciaków - maszerowała przez sale, nieugięcie recytując nazwiska malarzy rzeźbiarzy i autorów lamp czy kominków. Helen, mała Nina i Jasiek wymiękli bardzo prędko, ale duża Nina okazała się niezmordowana. uważnie wysluchiwała wszystkich opowieści, bardzo się złościła kiedy wycieczka jej zasłaniała i kazała sobie powtarzać opowieści pani przewodniczki jeśli czegoś nie zrozumiała. po wyjściu z części zasadniczej domagała się jeszcze zwiedzenia powozowni i stajni. reszta czekała, a my we dwie oglądałysmy kolejne zabytki.
Nina ma w sobie trochę z dobrej, uważnej uczennicy, która bardzo stara się nie uronić słowa z tego, co mówi pani, i zawsze chce być w pierwszej parze. dzięki temu zna mnóstwo słów, rozumie wyjaśnienia skomplikowanych zjawisk, potrafi wytrwale dopytywać. zadziwiała nas wiele razy, kiedy - w innych przypadkach bardzo niecierpliwa, nerwowa nawet - zamieniała się w słuch w czasie zwiedzania z przewodnikiem i spokojnie, z uwagą wysłuchiwała wszystkich informacji. a jej głowa chłonie wszystko, zapamiętuje, i potrafi potem w zupełnie niespodziewanym momencie wyciągnąć jakiś drobiazg, który szczególnie ją zainteresował.
czekając na nas, Przemek z pozostałymi dzieciakami uzupełnili atrakcje łańcuta o wielgaśny labirynt
spaliśmy jedną noc w domku w pobliżu i ruszyliśmy dalej, do leżajska. skoro pojawiło się słońce, i ciepło - obowiązkowy punkt pierwszy: lody. na głównym placu, rzecz jasna.
 mieszkańcy leżajska są kuszeni na wiele sposobów, na szczęście na rynku wiszą jasne wytyczne
spacerem przez leniwe, małe miasteczko, z niskimi kamienicami naokoło rynku - i miejskością kończącą się tuż za nim - doszliśmy do starego kirkutu. brama, trochę trudna do odnalezienia, jest zamknięta, otwierana jest na prośbę zwiedzających. najważniejszym miejscem kirkutu, który kiedyś był bardzo duży, a teraz w znacznej części jest zarośnięty dzikimi drzewami i gęstymi zaroślami, więc dostępna jest tylko niewielka jego część, jest ohel, czyli budynek/nagrobek cadyka z leżajska.


niewielki budynek bardzo, bardzo różni się od katolickich grobowców. w środku jest złota klatka z tablicą i świecami, a na dnie - mnóstwem małych karteluszków z prośbami i modlitwami. poza tym budynek jest bardzo prosty: pod ścianami parę zwykłych drewnianych ławek, dwa regały wypchane książkami, stół - i mocno podniszczony: na podłodze trochę śmieci, ściany osmalone ogniem, obdrapane. wszystko w lekkim nieładzie, jakby modlący się własnie w pośpiechu wyszli. jak opowiadał pan, który pełni funkcję przewodnika, uroczystości odbywające się w rocznicę śmierci cadyka są też bardzo inne od chrześcijańskich - żydzi, głownie ortodoksyjni, piją, jedzą, śmieją się, gadają, śmiecą, śpiewają, grają muzykę. jest część modlitewna, ale niewielka. od niedawna kobiety świętują osobno od mężczyzn, na czas uroczystości (w marcu) przygotowuje się specjalne przepierzenie przy wejściu, żeby rozdzielić grupy.
pan przewodnik i jego opowieści same w sobie były zresztą warte uwagi. jest polakiem, od paru lat razem z ojcem pracuja dla żydowskiej fundacji opiekującej się tym miejscem. wcześniej nie miał żadnego związku z żydami, teraz obserwuje ich zwyczaje z mieszaniną tolerancji, zdziwienia i niechęci. z jednej strony, z oburzeniem opowiada o pani, która wcześniej opiekowała się kirkutem i która w bardzo prymitywny sposób wyłudzała coraz większe pieniądze za swoje usługi, a raz posunęła się do tego, że gdy na cmentarz przyjechal ojciec z synem, zamknęła syna w budynku, domagając sie od ojca pieniędzy. kiedy ich nie dostała, poszła do domu zabierając klucz. ojciec zaczął się dobijać do jej domu, a wtedy pani podobno zmarła na serce, o czym niektórzy w miasteczku mówią, że "żydzi ją zabili". z drugiej strony, nasz przewodnik kompletnie nie próbuje zrozumieć ani języka, ani zwyczajów ortodoksyjnych żydów przyjeżdżających do ohelu, przygląda im się trochę z niechęcią, trochę z wyższością, czasem z oburzeniem (na przykład na wprowadzenie rozdziału kobiet i mężczyzn). z całego naszego spotkania z nim widać było, że chociaż w leżajsku wciąż spotykają się żydzi i polacy/katolicy, to na miejscu miasteczka gdzie mieszkali razem, żyli ze sobą na codzień - teraz jest raczej przypadkowe obijanie się o siebie dwóch całkiem osobnych światów.
dzieciaki oczywiście kompletnie znudzone dociekaniem Agi i moim, myły kamyki na drodze, co można chyba widzieć jako benedyktyńską pracę włożoną w oczyszczenie świata ;). w nagrodę dostały pizzę i szaleństwo w sali zabaw, były zadowolone.
wieczorem szukaliśmy noclegu, najpierw w okolicy leżajska - ale udało się znaleźć miejsce tylko w bardzo dziwnym gospodarstwie z drogimi pokojami w wystroju z lat 60. i 70. (niezbyt stylowym, za to mocno dziwnym) - więc pojechaliśmy dalej, w okolice józefowa. turyści chyba zaczynają lubić roztocze, bo bardzo trudno było znaleźć wolne miejsca, nawet pole namiotowe, ale w końcu łut szczęścia, domek z którego parę dni wcześniej ktoś zrezygnował. chatka w brzezinach, maleńkiej wiosce - stary drewniany domek, wyremontowany, przerobiony na wygodny dom dla letników. własne jaja od gospodyni, ser od sąsiadki, las tuż obok, cichutko, zamiast jednej nocy zostaliśmy na trzy :).



trochę siedzieliśmy na podwórku, a trochę jeździliśmy po okolicy. najpierw - do zwierzyńca, gdzie dziewczyny ruszyły do informacji turystycznej po informacje lokalne, a chłopaki zastrajkowały i na własną rękę znalazły co trzeba :) czyli piękną wyspę z kościołem, który najlepiej wygląda pewnie wieczorem, oświetlony na tle ciemnego parku.

 był konkurs, kto zgrabnie skoczy na pieniek wystający z wody. nie wygrałam :)


 Jaśka i Przemka miasto dla mrówek:
potem pojechaliśmy jeszcze nad stawy Echo, pięknie urządzone przez jakiegoś potomka rodu Zamoyskich. nad stawami miały się paść stada koników polskich - nie pasły się, ale za to było mnóstwo kaczek, a kiedy zaświecilo słońce, dzieciaki błyskawicznie pozbyły się ubrań i hopsnęły do kąpieli


a kończyliśmy dzień w Guciowie, odwiedzonym już chyba przez całą rodzinę :) bardzo przyjemny skansen, nieźle nas nakarmili, ja jako reprezentacja wycieczki spróbowałam wilgoci wąwozu, a pan przewodnik zajmująco oprowadził nas po zagrodzie (posiadanie wnuków przez przewodników powinno być dodatkowo nagradzane, od razu widać wyczucie, czym zainteresować takich malców!). trochę koniec świata, ale uroczy.


następny dzień spędzilismy eksplorując szumy na tanwi, o których wczesniej słyszeliśmy tyle od Agi i dziewczyn, że były legendą. drogami przez fantastyczne lasy dojechalismy na parking przy mostku nad tanwią, a potem wąską ścieżką szliśmy oglądać szumy, czyli małe wodospady, występujące zwykle w seriach. bardzo przyjemny spacer przez las, i znowu zamoczyliśmy nogi w wodzie, tym razem okropnie zimnej
 ślimusie. w różnych postaciach i odmianach towarzyszyły nam przez większość wycieczki.

 Helen - revolucion



szumy szumiały, najedliśmy się po drodze jeżyn i malin, fajnie.
na koniec dnia pojechaliśmy do Narola, zjedliśmy, a później pojechaliśmy przez leśne i polne drogi do stajni, gdzie dziewczynki przespacerowały się na koniu. jadąc do stajni chcieliśmy narwać kukurydzy, więc wyskoczyłam z samochodu i sprawdzałam czy dojrzała. kiedy dojechaliśmy, zorientowałam się, że nie mam telefonu, i w tym momencie przypomniało mi się małe stuknięcie które usłyszałam wysiadając z samochodu w trawie obok pola... w drodze powrotnej wysiedliśmy z samochodów i cała ferajna szła wzdłuż drogi, nasłuchując, czy gdzieś nie dzwoni. musielismy stanowić niezły widok, uciszając się nawzajem, wyciągając uszy... koniec końców, usłyszeliśmy dzwonienie telefonu - w ręce pana, który przejeżdżał obok rowerem i znalazł go. oddał bez problemu :). to było chyba najbardziej spektakularne zgubienie i odnalezienie - chociaż w całej podróży zgubilismy i znaleźliśmy jeszcze bardzo wiele innych rzeczy, kluczyki do samochodu, talerze, portfele, ubrania. cud, że nam żadne dziecko nie zginęło ;)
po znalezieniu:
przed wyjazdem z brzezin dziewczyny zdążyły jeszcze wstać rano i wybrać się z Agą na jagody (które okazały się czarna porzeczką :)

wykonaliśmy też sprinterską kąpiel w zalewie w józefowie - warunki umiarkowanie sprzyjały, ale dzieci nie mogły znieść ciągłego przejeżdzania obok takiej wody - bez kąpieli. więc 5 minut i wyskok na brzeg.


 jak widać, Inżynier do morsów się nie zapisze. za to był przez całe wakacje królem słońce:
po józefowie pojechaliśmy do zamościa, który wprawdzie wjazd ma na razie maksymalnie rozkopany, za to starówkę fantastyczną. pięknie odnowioną, słoneczną, kolorową, ale bez szaleństw. bardzo duży rynek jak we włoskim mieście, wyłozony ceglanym brukiem, otoczony ogródkami. małżeństwo pod kamienicą pod małżeństwem:

objechaliśmy stare miasto bardzo elegancką bryczką, z pełnym programem, włącznie z sadzaniem każdego dziecka na konia:



 

i bardzo się podobało. spaliśmy tym razem na kempingu, lekko trącącym dawnymi czasami (domki obłożone sajdingiem i nieco zużyty plac zabaw), ale dzieciaki od razu go polubiły (kiedy zaczęliśmy się zastanawiać, czy się tam zatrzymać, Nina wykrzyknęła tak, mamo, zostańmy, to jest najpiękniejsze miejsce na świecie!!). ponieważ słońce nareszcie świeciło porządnie, skorzystaliśmy też z bliskości zalewu i poszliśmy się wykąpać. klasyk lata w mieście, droga z płyt prowadząca obok ogródków działkowych, a na końcu - płytkie, nagrzane jezioro z blaszanymi przebieralniami. przyjemne pływanie dużych i małych.



w dzwonnicy. piętro wyżej - Tomasz, Wawrzyniec i Jan gotowi do bicia na alarm, albo ogłaszania ważnych wydarzeń.

pełna współpraca w rozwiązywaniu zadań - naokoło Aga, Przemo i ja usiłujemy opanować linki, tropiki i materace, a tu bardziej intelektualna częśc wycieczki:
wieczorem, po rozłożeniu namiotu, pojechaliśmy jeszcze na spacer na starówkę. bardzo ładnie oświetlona, w restauracjach gra muzyka, przyjemny spacer i świetna kolacja, chociaż Nina i Jasiek na koniec padli już kompletnie.
po jeszcze jednej kąpieli w ciepłym zamojskim jeziorku spakowaliśmy manatki i pojechaliśmy do chełma. a po drodze spotkaliśmy takie zaskakujące miejsce. ruiny, historie o rycerzu i białej damie. maleńka wieś krupe.



chełm po wjeździe wydawał się końcem świata - małym, zagubionym, ledwie wydostającym się z kompletnej biedy i zapuszczenia. na pierwszy rzut oka nie było tu wiele do oglądania, aż przez park weszliśmy na mały pagórek nad rynkiem. na niebie grube burzowe chmury, spod nich jeszcze wystawało mocne słońce...

a kiedy weszliśmy do bazyliki, lunął wielki deszcz
wzgórze jest jakby zupełnie innym miejscem, daleko, daleko od zapyziałych uliczek, kamienic odnawianych na kolor cytrynowy, barów, zakładów szewskich i placów zabaw z funduszy unijnych. dom pielgrzyma, dzwonnica z tarasem widokowym, bazylika. droga krzyżowa między starymi, wielkimi drzewami. dobre miejsce na wiarę.
rano następnego dnia wszyscy - poza Inżynierem, który nie mial ochoty na niskie zimne wilgotne korytarze - ruszylismy zwiedzać stare kopalnie kredy pod miastem (podziemia nr 2 :). w podziemiach straszy jak należy duch bieluch, oraz jego koleżka z grupy bieluch band, zaskakujący zwiedzaniem georgem harrissonem granym na gitarze w kompletnych ciemnościach. potem zaczęło lać jak z cebra, więc uciekliśmy z chełma do lublina, licząc na więcej słońca.
w lublinie slońca nie było, za to byli sztukmistrze. niestety trochę musieli się chować przed deszczem, ale i tak - fantastyczni. akrobacje cyrkowe, żonglowanie, pokazy ognia, chodzenie na linie wysoko nad rynkiem lubelskim - dzieciaki zachwycone i chciały jeszcze. festiwal opanował całe miasto, przynajmniej starówkę i okolice, i widać, że jest naprawdę dużym wydarzeniem. pojedziemy w przyszłym roku.



wieczorne oglądanie pokazów ognia, które akurat mogly byc troche większe, bo widownia rozproszona po całym wzgrzu zamkowym trochę bardziej wyobrażała je sobie niż oglądała
 lubelski zamek-potwór
w poniedziałek rano na chwile odłączyłam się od wesołej gromadki, na chwilę daleko od rozgardiaszu kłótni i hałasów, i poszłam do bramy grodzkiej ( http://www.tnn.pl/). jeżeli będziecie w lublinie, znajdźcie trochę czasu i zobaczcie. to centrum dokumentujące historię lublina, przede wszystkim - lubelskich żydów, pieczołowicie, dokładnie, cierpliwie. przewodnik prowadzi przez wystawę, która jest całym budynkiem - fotoplastikony, równo ustawione szare segregatory - po jednym dla każdego domu w przedwojennym lublinie - makieta lublina sprzed wojny, lista wywiezionych z getta. dużo o życiu, zwykłych rzeczach, gdzie były ulice, jak pachniały bułki, kto czym handlował. trochę o śmierci. to jest Henio, chłopiec, którego historia jest szczególnie dobrze udokumentowana.

wyjeżdżalismy z postanowieniem, że jeszcze wrócimy, bo bardzo się nam lublin spodobał - dużo się dzieje, dużo do odkrycia.
a potem jechaliśmy sobie przez wsie, w których coraz więcej było bocianów i drewnianych domków, coraz ciszej się robiło i coraz więcej przestrzeni między miejscowościami. wstąpiliśmy do karczmy poleskiej, gdzie prawie każdy znalazł  sobie ulubioną osobę...



Nina z panem Mietkiem, do którego potem wzdychała na potęgę - przytulał się prawie jak pies i zdobyl jej serce :)
przez włodawę dojechaliśmy do sobiboru, maleńkiej wsi tuż przy zbiegu granic polskiej, ukraińskiej i białoruskiej. do połowy wsi droga asfaltowa, potem już szutrowa i dalej w las. drugi tydzień był bardziej stacjonarny, przez kilka dni się nie przenosilismy - mieszkaliśmy w fantastycznym miejscu, www.siedliskosobibor.pl. cała duża drewniana chata, wyremontowana w bardzo staranny, stylowy sposób (i wygodnie urządzona), była nasza. mały plac zabaw, wielka weranda ze stołem, ktory pomieścił nasze 3 rodziny, sznurki do prania idealne do grania w kometkę. słońce, leniwy czas i gniazdo 4 bocianów nad chatą.





dzieciaki, przede wszystkim dziewczyny, codziennie fundowały nam przynajmniej jeden występ. najpierw z wielkim przejęciem pisały zaproszenia, sprzedawały bilety, a potem - ukłony i tańce przed publicznością.


Jasiek raczej się w to nie mieszał, potem dopiero, kiedy publiczność w kolejnym występie zaczęła domagać się historii, fabuły, odgrywał rolę konika, który wiezie 4 księżniczki na bal. konik brykał, księżniczki odtańcowywały swoje, a potem odwoził je do domu :).
z sobiboru robiliśmy małe wycieczki, na grzyby i spacerem przez wieś

przyjrzyjcie się dobrze, jak praktycznie można zasosować claudię schieffer do osłonięcia siana przed deszczem

do włodawy, oglądać kościół, synagogę i cerkiew, bardzo blisko siebie. cerkiew działająca, chociaż chyba niezbyt intensywnie (musieliśmy odszukać kościelnego i prosić o otwarcie), kościół - jak to w polskim miasteczku, działający intensywnie, a synagoga już tylko jako muzeum (ale bardzo ładnie odnowiona; wystawy w muzeum warte zobaczenia)



wyprawa na weekendowe przejście graniczne w następnej wsi, zbereżu, lekko trąciła absurdem - do przejścia jedzie się piaszczystą drogą przez łąki, potem idzie się taką drogą nad bug, a później trzeba odczekać trochę w kolejce, w której przeważają miejscowi, przenoszący kolejne ładunki papierosów mińsk i taniej wódki z ukrainy. klimat specyficzny, ale słońce, rzeka, łąki, ma to swój urok...



i nad niedalekie jeziora - białe tylko dla najwytrwalszych (po ciszy małej wioski, nad jeziorem nagle zaatakowały nas stragany, dmuchane zjeżdżalnie, smażalnie, dudniące bary i inne letnio-plażowe atrakcje), ale pozostałe opustoszałe i nie za bardzo zachęcające do kąpieli


i do muzeum obozu Sobibór - jedynego, w którym żydzi zbuntowali się i zdołali uciec. niemcy, wściekli, zlikwidowali obóz i zacierali wszelkie ślady po nim, więc nie ma tu zabudowań, tylko niewielkie pozostałości i kopiec z ziemią z masowych grobów. cisza i las.

i jeszcze trochę leniuchowania

a w kolejny weekend rozjechaliśmy się już, Ania, Maciek, Ola i Zuzka zostali jeszcze w sobiborze, Aga, Maciek, Helenka i Ninka pojechali do dąbia, a my - z powrotem do lublina. tym razem bylo mniej deszczu, za to za oknem naszego hotelu/domu archodiecezjalnego - koncert męskie granie, którego słuchaliśmy i oglądaliśmy z rusztowania zostawionego przez robotnikow remontujących hotel tuż przed naszym oknem :). w niedzielę zjedliśmy świetne żydowskie śniadanie w mandragorze i pospacerowaliśmy trochę po mieście, które znów bardzo się nam podobało. no i byliśmy jeszcze w jednym podziemiu - pod rynkiem lubelskim można obejrzeć stare piwnice i male przedstawienie, trochę starszne, ale dla dzieciaków bardzo wciągające.




i postanowiliśmy wracając wstąpić jeszcze do nałęczowa. postanowiło tak najwyraźniej sporo osób, bo w nałęczowie były tłumy, oblegające park (i wszystkie jadłodajnie w nim), więc pochodziliśmy tu i tam, zjedliśmy niezbyt dobre lody i już. nałęczów nas nie zachwycił.


cała wyprawa trwała dwa tygodnie, ale wydawała się dłuższa, bo ciągle się gdzieś przenosiliśmy, jechaliśmy, oglądaliśmy dużo nowych miejsc. żałowałam trochę, że nie mieliśmy rowerów - moglibyśmy mniej czasu spędzać w samochodzie. ale Ninka i Jasiek nie wydawali się zniechęceni do jazdy samochodem, to był zwykle ich czas na odpoczynek, słuchanie płyt - i gadanie. Nina szczególnie miała natłok pomysłów - postanowiła być pierwszą małą dziewczynką, która coś zaprojektuje, i przez całe wakacje opowiadała nam o samochodzie, który chciałaby zaprojektować i zbudować. samochód miał się nazywać Erkores, miałby szklany dach, byłby trochę mniejszy od audi i miał wysuwaną toaletę, żeby nie trzeba było się zatrzymywać na siku. znaczek Erkoresa to kwiatek w kółku. Nina bardzo się zaangażowała w obmyślanie, wypytywała, czy da się wyprodukować jeden taki samochód, czy trzeba miec własną fabrykę i ile to kosztuje. wciągnęła całą rodzinę w swój pomysł :). Jasiek przysłuchiwał się z uwagą i trochę ściągał, wymyślał swój samochód, ale niewiele się on różnił od Erkoresa Niny.
świetne było to, że oboje doskonale się czuli z częstymi przeprowadzkami, byli (Nina szczególnie) bardzo zainteresowani zwiedzaniem, chcieli poznawać nowe miejsca i słuchać nowych historii. Nina bywa onieśmielona, ale Jaś często potrafił zagadnąć kelnerki czy sprzedawców, prosić o to czego potrzebuje, samodzielnie sobie radził w wielu nowych sytuacjach. a po powrocie, po jednej nocy w domu, zapytali dokąd się teraz będziemy przenosić :)
chciałabym już wysłać chociaż trochę nowego bloga w świat, więc ten idzie na stronę - a o przedłużaniu wakacji, o morzu i o chopinie postaram się jutro.
i jeszcze tylko - dzięki za zdjęcia dla: Agi i Maśka, Ani i Maśka, Niny małej i dużej, Jaśka, Helenki i Inżyniera :)

3 comments:

kejtko said...

Kapitalna relacja!
Jak to, "na stronę"? Potrzeba więcej szczegółów, przynajmniej mnie!
Pozdrowienia,
K

ET said...

Epopeja bez mała ! Alez Wam się działo ! A dzieciaki - pierwyj sort z kresów wsch.
Wielkie dzięki Kronikarko za swietny fotoreportaż.

kasia said...

@Kasia - na stronę, czyli na bloga, więcej własnych stron bym nie ogarnęła :)
@Mama - foto to głównie zebrałam od innych, ale dzięki :)