Tuesday, July 22, 2008

Ropki jeszcze

a tu jest filmik, na którym Nin opowiada o Ropkach - trzeba oglądać dość głośno żeby zrozumieć, a zrozumieć warto, bo to mała reklama :)

część druga beskidów - wołowiec

jak już wiecie, z ropek pojechaliśmy na spotkanie z Anią, Maćkiem i Olą do wołowca, gdzie zostaliśmy na kolejny tydzień. zaczęło się pięknie, słońce świeciło, więc wszyscy mogli chlapać się w strumyku i ćwiczyć rzucanie kamykami
































































na ostatnim zdjęciu - Ola, która zamiast rzucania preferowała wyławianie - niestety nie wiemy do dziś, na co polowała :)






























po sielskim początku przyszedł mały kryzys, ząbki Jaśka też chciały zobaczyć Beskidy i napadły na synka wielką gorączką, więc jeden piękny dzień Jaś spędził w pokoju, chłodzony wszelkimi sposobami, śpiąc niemal cały czas. tu jedna z rzadkich chwil większej przytomności, które występowały rzadko i były bardzo krótkie




















szczęśliwie (tym razem) kolejne dni były chłodniejsze, a gorączka się kończyła, więc mogliśmy wyruszyć na wycieczkę. trasa prowadziła najpierw drogą przez wieś, między cudnymi ogródkami z malwami, makami i nagietkami,















potem wymagała przekroczenia strumyka. każdy brodził na swój sposób...















i chociaż niektórzy byli sceptyczni co do obranego kierunku...




















to tuż za brodem czekała nagroda: malinki! mmm.... było ich sporo...















najwięksi sceptycy odzyskali wiarę :)















niestety wycieczka skończyła się szybkim odwrotem wobec coraz większego deszczu, przed którym Ania, Maciek i Ola byli zabezpieczeni świetnie, a my zdecydowanie średnio (Jasiek musiał pogodzić się, że w obliczu alternatywy: moknąć i patrzeć na świat czy być suchym ale widzieć tylko bardzo żółty spód sztormiaka wybór padł na to drugie).
następne dni wyglądały podobnie - czekanie na koniec deszczu, zdążanie przed deszczem albo chowanie się przed nim. ale udało nam się odwiedzić czarne z bacówką jak sprzed stu lat (kurna chata, na środku palenisko, nad nim wielgaśny miedziany gar - i bacowie w kapeluszach z muszelkami, dla których dyskusja z babami stanowiła ewidentnie dyshonor na tyle duży, żeby skutecznie zniechęcić nas do kupienia oscypków). nagroda-niespodzianka: Ninka i Jasiek mogli obejrzeć na żywo prawdziwe, różowe, ubłocone świnki i prawdziwe, woniejące krowie placki :)












za to spacer po drodze z mnóstwem kapliczek, krzyży - piękny






























w kolejne dni pogoda bywała lepsza, wtedy biegliśmy na łąki - zbieranie poziomek, wyścigi wózków pod górkę i bliskie spotkania z krowami (zdjęcia - Maciej)















































































a kiedy było chłodniej i brzydziej, jeździliśmy na wycieczki dalej - na przykład do nowego sącza (niestety starego nie zdążyliśmy zobaczyć), w którym wizyta zaczęła się od buziaka pod urzędem skarbowym - słodkiego















w sączu odbywały się akurat, najnaturalniej na świecie, dni podhalańsko-ekwadorskie, reklamowane za pomocą ukochanych przez Olę i Ninkę wiatraczków















po spacerze w bardzo przyjemnym centrum trafiliśmy do skansenu, który jest moim ulubionym gatunkiem muzeum do zwiedzania z dziećmi, dużo trawy, miejsca do biegania, można dotykać wielu rzeczy i poczuć całym sobą jak to kiedyś było.















Jaś, trochę już zmęczony, jeździł w wózku, za to dziewczyny eksplorowały - bujały się, zbierały kwiatki i oblegały Anię, która stała się ukochana ciocią Niny











































































świetne miejsce i polecamy bardzo, z drobnym zastrzeżeniem - nie zawsze należy się przejmować informacjami pań przewodniczek, które przekazały nam m. in., że mieszkańcy oglądanego dworku byli bogobojni, czyli w ogóle nie wierzyli w Boga, i nie mieli sypialni, bo tak imprezowali, że potem zmęczeni padali już gdzie popadnie, na stołach ławach i na ziemi :).

jeszcze jedna wycieczka - w górę wołowca, odkrywaliśmy trochę schowaną część wsi i piękny bukowy las ponad nią




























tym razem był też czas na posiedzenie na łące i brykanie











































































oglądaliśmy pobliskie cerkiewki, piękne, drewniane i niemal wszystkie zamienione już na kościoły (czasem bardzo ekumeniczne, dzielone z grekokatolikami). cerkwie prawosławne mieszczą się zwykle w maleńkich kapliczkach, nowszych i zdecydowanie mniej urokliwych...













































na sam koniec została nam krynica, po której obiecywaliśmy sobie wiele, ale która niezupełnie spełniła oczekiwania - kilka ładnych starych drewnianych willi, maleńkie i średnio atrakcyjne muzeum Nikifora, parę szczególnych (chociaż średnio do siebie nawzajem pasujących) budynków zdrojowych - szczególnie w zimnej mżawce nie wywołało zachwytu.





































































tu - drugi rząd domów, druga kolejność odnawiania, obsadzania pelargoniami i pokazywania turystom...















a potem trzeba było już wracać, więc dzieciaki do walizki, ostatnie pociągnięcia soku
































ostatnie zabawy kamyczkami z koleżanką















i brrrum, do wrocławia, do dziadków. na spacer i na dobrze już znany plac zabaw




































pogoda bywała średnia, i samopoczucie (wśród malców) czasem też średnie, ale widzieliśmy dwa piękne miejsca, pobyliśmy razem - i lubimy wakacje... :)

Monday, July 21, 2008

beskidy część I - ropki

nie było nas i nie było, bo byliśmy daleko, gdzie ani wzrok (z warszawy), ani internet, ani nawet telefonia komórkowa nie sięga. wakacje w beskidach zaczęły się od paru dodatkowych dni tkwienia w domu, z powodu przeciągającej się choroby Nin i Jaśka (przy czym Jasiek wyglądał na znacznie bardziej chorego, ale według zgodnej opinii lekarzy gorzej było Ninie). nic to, spędzaliśmy dużo czasu razem, pojadając resztki z wcześniej starannie wyczyszczonej lodówki
















Jasiek eksperymentował z nowymi smakami, co nieuchronnie kończy się tak:















(ale potem bywa całkiem w porządku, chociaż generalnie Jaś jest niejadkiem, w przeciwieństwie do siostry jedzenie go nie bawi ani nie interesuje)

no i w końcu w poniedziałek udało nam się wyjechać. podróż dość długa, z przystankiem w zajeździe gdzieś w świętokrzyskiem - dużo miejsca na wyciągnięcie nóg i atrakcyjny wystrój ogródka, zapowiadający późniejsze atrakcje w stylu ludowym



















na końcu podróży, choć w trakcie czasem mieliśmy co do tego poważne wątpliwości, czekał na nas Swystowy Sad, czyli stare drzewa owocowe, huśtawki, hamaki, pyszszszne jedzonko , cisza... i jako niespodzianka - Mela, niezmordowana opiekunka dzieciaków.




















pogoda była różna, raczej niespecjalnie wspaniała, ale pohuśtać się dało i kontaktów z naturą też nie uniemożliwiała.























































mieszkaliśmy w małym, drewnianym domku





























z gankiem, na którym Jaś ćwiczył z dużą determinacją wchodzenie i schodzenie po schodach, różnymi technikami. z dobrym skutkiem, bez kontuzji, za to z rosnąca sprawnością, mimo tego, że czasem metody wyglądały na karkołomne




















tuż obok był duży dom, a w nim jadalnia z kominkiem, regał z książkami i dużo miejsca na szaleństwa nawet kiedy pada deszcz












































dzień rozpoczynał się od huśtania - na huśtawkach, a potem w hamaku











































był tez czas na czytanie i siedzenie przed kominkiem
















ale żeby nie było, że tylko wylegiwalismy się do góry rosnącymi brzuszyskami - na sport czas musiał się znaleźć każdego dnia!





























Nina z Przemkiem przećwiczyli klasyczny sposób spędzania czasu malca z tatą, czyli naukę jazdy na rowerze, a Jaś się wspinał

































no i oczywiście chodziliśmy na wycieczki. górki wprawdzie nie są wysokie, ale maclaren raczej nie dałby rady, więc zostawał. Jasiek podróżował zwykle na plecach taty, bo jemu znielubione przez Nin nosidełko całkiem się podobało - a Nina na nóżkach (własnych albo barana ;). wędrówki po szlakach, przez łąki, lasy, zarośla i wioski są bardzo przyjemne, nawet kiedy niedługie jak nasze w tym roku.



























































































Nince zdarzyło się też przejść małe kółeczko na grzbiecie konia, ale choć zapewniała, że to fajne - dalej jechać nie chciała :), i kółeczko kończyła mamusia w wielce profesjonalnym stroju do jazdy konnej...



































trafiła nam się też w Ropkach rzecz szczególna, wyjątkowo dobrze dopasowana do miejsca - warsztaty, a potem koncert śpiewu archaicznego. Ninę śpiewanie urzekło, mogła bez końca słuchać i przyglądać się próbom, a potem występowi - do tego stopnia, że kiedy przez pomyłkę w czasie koncertu przytuliła się do nogi zupełnie obcego (choć bardzo sympatycznego :) pana, zorientowała się po dobrych dziesięciu minutach. na koncercie było zresztą wielu gości, także dzieci małych i większych, i wszyscy się zasłuchali




















































nie ominęła nas wizyta w okolicznym zdroju, wysowej - ale mimo poprzedzającej pogadanki propagandowej, jaką urządziliśmy Ninie i Jaśkowi, o pożytkach z picia zdrowej wody, szybko porzuciliśmy ten pomysł. woda straszliwa, byliśmy wdzięczni Ninie za przypadkowe rozlanie Józefa i Franciszka...



















a tu jeszcze parę ładnych obrazków


























































































po pięciu dniach w Ropkach przenieśliśmy się jakieś 30km na wschód, do wołowca - ale to już w następnym odcinku, dobrej nocy!