Monday, June 20, 2011

kosmojamnik i wprawki podatkowe

przeleniwiliśmy się przez weekend i nie ma zdjęć - a zresztą, nawet gdyby były, chwilowo mam komputer pozbawiony ludzkiego edytora zdjęć (oraz komputer z wygodnym edytorem ale pozbawiony prądu), więc i tak nie mam cierpliwości ich obrabiać. ale było bardzo przyjemnie, po pierwsze, na rowerach (szczęśliwie było blisko :) pojechaliśmy w sobotę do dziekanowa (przez Ninę i Jaśka nazywanego uparcie Dzikanowem :), na piknik przedszkolny. pogadaliśmy, dzieciaki pobrykały, Lulka - będąc psem grzecznym, spokojnym i bardzo dobrze znoszącym dziecięce pieszczoty - była atrakcją popołudnia. przedszkole lubimy tym bardziej, że nie tylko jest fajnym miejscem dla dzieciaków, rozwijającym, bezpiecznym, przyjaznym, ale też poznajemy dzięki niemu fajnych innych rodziców, co jest bardzo miłym efektem ubocznym.
w niedzielę odwiedził nas Jacek, którego nie widzieliśmy od dawna, pogadaliśmy, poszliśmy na spacer, zmoczył nas deszcz. dzieciaki bezproblemowo oswoiły się z wujkiem, co nie zdarza się tak znów często :)

a dzisiaj Ninka i Jasiek zupełnie mnie rozłożyli swoją twórczością, do tego stopnia, ze jednak nie mogłam sobie odmówić fotografowania. Jaś przyniósł z przedszkola kosmojamnika:


jak tak siedzi na ogonie to starruje w kosmos :)

natomiast Nina, zachwycona wizytą na poczcie, dała się natychmiast zachęcić do dawnej ulubionej zabawy Oli i mojej, czyli wypełniania pocztowych druczków. siedziała sobie przy stole kiedy robiłam kolację i od czasu do czasu wykrzykiwała: mamusiu, jaka jest nazwa zobowiązanego? albo mamusiou, nazwa organu podatkowego??? (jak można się zorientować na początek, bardzo praktycznie, wybrała druk podatkowy) bardzo sprawnie szło jej odczytywanie tych wszystkich magicznych słów, no i starannie wypełniała, o tak:
urząd/użont mnie urzekł :)

a dziś przy kolacji napadła ją melancholia i tęsknota, w zasadzie potencjalna, za mamą kiedy umrze. wyobraziła sobie, że umrę, i w związku z tym poprpsiła, żebym dała jej moje zdjęcie oprawione w ramkę, żeby mogła mnie wspominać jak umrę. na razie ta śmierć jest odległa i raczej teoretyczna, ale Nina ma też sporą skłonność do dramatu, i jak już wprowadzi się w taki smutny nastrój, to nakręca się coraz bardziej, przywołując coraz bardziej dramatyczne obrazy, i trochę trzeba ją hamować w tym zapędzaniu. Jasiek znacznie spokojniej podchodzi do sprawy, wprawdzie też chętnie dostałby zdjęcie, ale też bez problemu przyjmuje zapewnienie, że tak szybko nie umrę i na razie zdjęcie nie będzie potrzebne. te dyskusje tragikomiczne, ale trochę czuję że zapewniając ich, że nie umrę szybko, stąpam jednak po kruchym lodzie...

Wednesday, June 15, 2011

kraków i prace domowe

wykorzystując pretekst związany z dziennikiem praktyk Inżyniera i koniecznością uzyskania podpisów, pojechaliśmy na niedzielę do krakowa. pociągi zaplanowane idealnie (zepsuty nadal samochód był idealnym pretekstem do jazdy pkp :), nie trzeba wstawać zbyt wcześnie, ale można przyjemnie zacząć dzień

a śniadanie można zjeść w warsie i bardzo jest dobre. a urocza pani kelnerka z wielkim lokiem/kokiem pyta troskliwie, i jak się gościmy?


dzieciaki znów zachwycone pociągiem, szalały w warsie, rysowały na podkładkach, zadowolone z wycieczki.
no i jeszcze przed południem wylądowaliśmy w krakowie. chcieliśmy zacząć od sztuki (jeszcze przed konsumpcją), więc - po rytualnej pogoni za straszliwie leniwymi gołębiami - spacerkiem przez planty do bunkra sztuki.

po drodze jeszcze całkiem nowy plac szczepański (dla nas nowy, w ogóle to chyba już parę lat działa) - nie jest to di trevi, chociaż chciałoby być, i strasznie dużo betonu - ale niech tam, planty za rogiem, a fontanna, choć brzydka, to popularna.
za to w bunkrze tym razem trudno było się nam odnaleźć. dużo koncepcji, czytania, wyjaśniania - ale emocji jakoś nie za wiele. zajrzeliśmy we wszystkie kąty i najfajniej było w księgarni :)


a potem już ze spokojem w duszy mogliśmy udać się przez planty i rynek (ile tam ludzi! ciągłe przeciskanie się przez tłum nieco męczące, ale z drugiej strony przejście przez rynek i grodzką daje pojęcie, co to atrakcja turystyczna ;) na faktastyczny obiad w ogrodzie za starą kamienicą. dzieciaki brykały, dorośli gadali i popijali (boski brak samochodu!), nagła teleportacja do ciepłej toskanii jakby.
a później znów zanurzaliśmy palce w fontannie, tym razem jaju

i po małej wyprawie - kolejny podpis! - na sam koniec błoni mogliśmy zmierzać do podziemi rynku. niestety, nad tym planem krąży fatum, najpierw mieliśmy jechać zobaczyć i się nie udało, tym razem pojechaliśmy, ale nie zdążyliśmy nawet wejść do podziemi - kolejka niewielka, ale była, a pociąg nie mógł czekać. ech, następnym razem...
więc jeszcze spacer floriańską (do kompletu najbardziej zatłoczonych deptaków), ostatni obwarzanek (mak, mało wypieczony, i kminek z solą) i znów do pociągu. zmęczeni, ale szczęśliwi, do domu ;). kraków na jeden dzień, bardzo przyjemny.
(Nina strzela focha, bo oczywiście jak Jasiek na barana, to ją też niespodzianie ale strasznie zaczynają boleć nóżki, zadziwiająco zaraźliwa choroba...)
w poniedziałek natomiast Ninkę i Jaśka ogarnęła pasja kulinarna. nachodzi ich tak raz na jakiś czas, szczególnie od momentu, kiedy Nina dostała książkę kucharską dla dzieci. książka rzeczywiście dość fajna, niektóre przepisy uroczo proste, więc gotujemy, a raczej - oni gotują, ja pomagam i dokumentuję. najpierw - Nina czyta listę potrzebnych sporzętów i składników, Jaś biega po kuchni i gromadzi. potem - owteiranie puszki z pomidorami i wyciskanie czosnku. z czosnkiem nie tak łatwo...

 ale już zrywanie ziół to sama przyjemność



ich siekanie (dzięki tajemniczej maszynce, która nareszcie znalazła zastosowanie) - też idzie w miarę gładko
 no i efekt jest jak się patrzy:
a dzieciaki, dumne z siebie i radosne, przed jedzeniem śpiewają tak:

z tym gotowaniem zresztą sprawa jest skomplikowana, bo ani Nina, ani Jasiek nie lubią prostych codziennych preac typu nakrywanie do stołu - to nuda i banał i niech ktoś to zrobi. marudzą, protestują i uznają za dopust boży. ale co innego z przygodą okazjonalną, nawet wymagającą znacznie większego wysiłku - gotowaniem. wtedy, i owszem, zwykle oboje się angażują, prześcigają się w pomysłach i pomaganiu, ale i współpracują. czasem zapał nieco opada jeżeli rzecz trwa długo albo wiele jest czynności dla nich zbyt trudnych, ale najczęściej mają wiele radości z takiego robienia samemu - i dumy z efektu :)

inna praca domowa (przy-domowa) którą bardzo polubili to sadzenie roślin w ogrodzie. z zapałem wybierają kwiatki, instruują się nawzajem co i jak zrobić, i coraz sprawniej im to idzie. aksamitki, łubin, ostróżka, naparstnica, malwy, bratki, róże - bardzo pozytywnie przyjmują te wysiłki, więc ogródek rośnie. dzisiaj w pracach towarzyszyła im Ala, któej Jasiek starannie wyłuszczał jak się sadzi (a Ala odwdzięczyła się historią o upadku z roweru :)



 a na koniec przyszedł tata i pochwalił :)

Sunday, June 05, 2011

niedziela na żoli

rekompensując sobie wczorajszy niedosyt spotkan i rozrywek (pozasamochodowych :), postanowiliśmy spędzić dzień bez samochodu na aktywnościach sportowo-miejskich. wsiedliśmy na duże rowery, i przez park młociński (który jest prawdziwym fajnym lasem, niewielkim, ale i nie za bardzo zaludnionym)


pojechaliśmy na kępę potocką. trochę wysiłku nas to kosztowało (szczegolnie przejazd wzdłuż budowy mostu północnego jest wyzwaniem, samochody mijają się z rowerzystami, każdy ma inną trasę, czasem trzeba przejechać po torach, czasem kawałek po piachu albo przez las - niestety trasy tymczasowe są tylko dla aut), ale się udało, a momentami jazda była superprzyjemna - wzdłuż wisły po ścieżce albo długimi zjazdami przy lesie bielańskim.
na kępie najpierw pogadaliśmy i zjedliśmy lody z Danielem i jego wielgaśnym psem, który waży tyle co ja i uwielbia się przytulać :), dzieciaki pohasały na placach zabaw - chłopaki głównie grały w piłkę, a dziewczyny się bujały



a potem wsiedliśmy do kajaków. kanałek na kępie głębokość ma skromną (na oko jakieś 1,2m max), powierzchnię nieprzesadnie dużą - ale wystarczającą żeby się nie zderzać z innymi, ruch pojazdów wodnych niezbyt intensywny, a prądy żadne - czyli wszystko to co jest potrzebne do eksperymentów kajakarskich. eksperyment wprawdzie przeprowadzany byl z myślą o ewentualnym małym spływie Bugiem, ale jak na pierwszy raz kanałek wystarczył spokojnie. wyposażeni odpowiednio


wypłynęliśmy na akwen. pływało się nieźle, choć były i pewne trudności: kajaki ze względu na głębokość wody i ilość glonów pozbawione były steru, więc bardzo łatwo obracały się i trudno było utrzymać trasę po prostej. poza tym, siedzenie z małym człowiekiem przed sobą - i wiosłowanie mu przed nosem - rodzi zagrożenie, że mały wysiądzie z wielkim siniakiem na czole, obitym przez wiosło. nie udało nam się wymyślić rozwiązania, niemniej jednak dzieciaki zeznały że są zadowolone i fajne takie pływanie - nie podobało im się tylko że wysiadały mokre, bo my z Przemkiem w upalny dzień nie odmówiliśmy sobie chlapów wiosłami :)


potem jeszcze chwila bryków na placu zabaw (żeby spódnica przeschła :)

i ruszyliśmy do kolejnej żoliborskiej atrakcji, coco de oro, na obiad. dania kucharzy ze sri lanki (prawdziwych, widzieliśmy) pyszne, pachnące - te dla dorosłych palące, te dla dzieciaków bardzo delikatne. niestety, o ile Nina jak zwykle wciąga wszystko z radością i ciekawością, o tyle Jasiek mimo wcześniejszych zapewnień że jest głodny - jak zwykle na widok dania odmówił współpracy. problem polegał na tym, że chcial ryż z kurczakiem, a tu w ryżu pojawiły się warzywa, wstrętność nad wstrętnościami. tu wyjaśniam, że o ile Nina je bez problemów, sporo, chętnie, i lubi eksperymenty (do pewnych granic, ale jednak) - o tyle Jaś je mało i w zasadzie mógłby się odzywiać wyłącznie mlekiem, ewentualnie w przetworach. to, że je mało, to pół biedy (z tych niewielkich ilości jedzenia potrafi wyciągnąć niezłe ilości energii), o tyle kompletny brak różnorodności jednak trochę nas martwi. poza tym, Jasiek jest odporny na wszelkie typowe rodzicielskie szantażyki w styku nie będzie deseru - wzrusza tylko ramionami i bez problemu przyjmuje, że deseru nie zje (i zwykle rzeczywiście się o niego nie upomina). prośby i tłumaczenia, że bedzie głodny, a przez następne parę godzin jedzenia nie zobaczy, też zbywa obojętnie (i faktycznie nie upomina się o nic do jedzenia, czyli bywają dni, kiedy od śniadania do kolacji tylko pije). no i największe moje zmartwienie - że w 99% przypadków stwierdza, że czegoś nie lubi, nawet tego do ust nie biorąc. za to jak się już go uda, po różnych podstępach i namowach (które zwykle wykonuję ja, pod nieco ironicznym spojrzeniem Inżyniera, który od razu chce zabierać i brać głodem), przekonać do spróbowania, Jasiek zwykle stwierdza, że owszem, dobre i da się zjeść. tak bylo i tu, okazało się, że cukinia nie gryzie, a marchewka nie jest straszliwie pikantna, i zostały zjedzone. uff.
coco jest fajne też daltego, że dużo miejsca do zabawy, i dorośli mogą spokojnie poczytać zjeść porozmawiać, a dzieciaki bawią się i wszystkim jest przyjemnie.

i jeszcze tylko o jednym powodzie rozpoierającej nas dumy z naszych dzieci, które nauczyły się, że kiedy w weekend rano wstają, wcale a wcale nie muszą natychmiast wstać i rodzice. Nina z Jaśkiem wstają sobie, zaglądają czasem do nas na paluszkach, a kiedy widzą że śpimy - biegną się ubrać, umyć, a czasem nawet ścielą łóżka - i ruszają do zabawy. i tak, dzięki ich wyczuciu i taktowi, dziś - po wczorajszych stresach - udało nam się dospać do 10, kiedy Jaś nie wytrzymał i delikatnie zaczął nas zachęcać żebyśmy jednak zobaczyli dzień. dzieciaki  kochane :)

Saturday, June 04, 2011

taka piękna katastrofa

jechaliśmy dzisiaj na piknik urodzinowy Oli. w świetnych nastrojach rano spakowaliśmy manatki, sportowe, namiotowe (nocleg na łące pod namiotem był jedną z głównych atrakcji), trochę pyszności do podjadania w drodze i na miejscu - i ruszyliśmy, zabierając po drodze Magdę.
jechaliśmy sobie przyjemnie przez bardzo słoneczne miasteczka, wioski i pola. widoki piękne, wszystko zielone, drogi coraz lepsze, fajnie. zatrzymaliśmy się na obiad w skansenie w tokarni, gdzie dużo miejsca, z psem nas nikt nie pogonił, zjedliśmy nieźle i jeszcze po cichu udało nam się trochę zobaczyć - na przykład aptekę i kurnik. urocze miejsce i jeszcze tam pewnie trafimy.






jechaliśmy dalej, aż tu nagle w jędrzejowie nasze (właśnie po raz trzeci naprawione) auto zachrzęściło, zachrobotało i piknęło żałośnie, że zaraz mu się silnik zatrze. na to zgrzytnęliśmy my, ale nie było innego wyjścia (na pikniku nie było już niemal nikogo bezalkoholowego kto mógłby przyjechać po nas, zresztą spory kawałek), wezwaliśmy lawetę, a sami usiedliśmy na piknik w przydrożnej trawie. całkiem było miło, muffiny smakowały jak rzadko, mieliśmy owoce, marchewki, książeczki do kolorowania, piknik w porządku :) po godzinie czekania przyjechał pan, zapakował nas wszystkich razem z autem


i pojechaliśmy z powrotem
szkoda pikniku w dużym towarzystwie, szkoda spędzać tyle czasu w samochodzie w taki ładny dzień -ale jak już musiała się przydarzyć katastrofa, to przynajmniej nie były to najgorsze okoliczności :)