Wednesday, June 15, 2011

kraków i prace domowe

wykorzystując pretekst związany z dziennikiem praktyk Inżyniera i koniecznością uzyskania podpisów, pojechaliśmy na niedzielę do krakowa. pociągi zaplanowane idealnie (zepsuty nadal samochód był idealnym pretekstem do jazdy pkp :), nie trzeba wstawać zbyt wcześnie, ale można przyjemnie zacząć dzień

a śniadanie można zjeść w warsie i bardzo jest dobre. a urocza pani kelnerka z wielkim lokiem/kokiem pyta troskliwie, i jak się gościmy?


dzieciaki znów zachwycone pociągiem, szalały w warsie, rysowały na podkładkach, zadowolone z wycieczki.
no i jeszcze przed południem wylądowaliśmy w krakowie. chcieliśmy zacząć od sztuki (jeszcze przed konsumpcją), więc - po rytualnej pogoni za straszliwie leniwymi gołębiami - spacerkiem przez planty do bunkra sztuki.

po drodze jeszcze całkiem nowy plac szczepański (dla nas nowy, w ogóle to chyba już parę lat działa) - nie jest to di trevi, chociaż chciałoby być, i strasznie dużo betonu - ale niech tam, planty za rogiem, a fontanna, choć brzydka, to popularna.
za to w bunkrze tym razem trudno było się nam odnaleźć. dużo koncepcji, czytania, wyjaśniania - ale emocji jakoś nie za wiele. zajrzeliśmy we wszystkie kąty i najfajniej było w księgarni :)


a potem już ze spokojem w duszy mogliśmy udać się przez planty i rynek (ile tam ludzi! ciągłe przeciskanie się przez tłum nieco męczące, ale z drugiej strony przejście przez rynek i grodzką daje pojęcie, co to atrakcja turystyczna ;) na faktastyczny obiad w ogrodzie za starą kamienicą. dzieciaki brykały, dorośli gadali i popijali (boski brak samochodu!), nagła teleportacja do ciepłej toskanii jakby.
a później znów zanurzaliśmy palce w fontannie, tym razem jaju

i po małej wyprawie - kolejny podpis! - na sam koniec błoni mogliśmy zmierzać do podziemi rynku. niestety, nad tym planem krąży fatum, najpierw mieliśmy jechać zobaczyć i się nie udało, tym razem pojechaliśmy, ale nie zdążyliśmy nawet wejść do podziemi - kolejka niewielka, ale była, a pociąg nie mógł czekać. ech, następnym razem...
więc jeszcze spacer floriańską (do kompletu najbardziej zatłoczonych deptaków), ostatni obwarzanek (mak, mało wypieczony, i kminek z solą) i znów do pociągu. zmęczeni, ale szczęśliwi, do domu ;). kraków na jeden dzień, bardzo przyjemny.
(Nina strzela focha, bo oczywiście jak Jasiek na barana, to ją też niespodzianie ale strasznie zaczynają boleć nóżki, zadziwiająco zaraźliwa choroba...)
w poniedziałek natomiast Ninkę i Jaśka ogarnęła pasja kulinarna. nachodzi ich tak raz na jakiś czas, szczególnie od momentu, kiedy Nina dostała książkę kucharską dla dzieci. książka rzeczywiście dość fajna, niektóre przepisy uroczo proste, więc gotujemy, a raczej - oni gotują, ja pomagam i dokumentuję. najpierw - Nina czyta listę potrzebnych sporzętów i składników, Jaś biega po kuchni i gromadzi. potem - owteiranie puszki z pomidorami i wyciskanie czosnku. z czosnkiem nie tak łatwo...

 ale już zrywanie ziół to sama przyjemność



ich siekanie (dzięki tajemniczej maszynce, która nareszcie znalazła zastosowanie) - też idzie w miarę gładko
 no i efekt jest jak się patrzy:
a dzieciaki, dumne z siebie i radosne, przed jedzeniem śpiewają tak:

z tym gotowaniem zresztą sprawa jest skomplikowana, bo ani Nina, ani Jasiek nie lubią prostych codziennych preac typu nakrywanie do stołu - to nuda i banał i niech ktoś to zrobi. marudzą, protestują i uznają za dopust boży. ale co innego z przygodą okazjonalną, nawet wymagającą znacznie większego wysiłku - gotowaniem. wtedy, i owszem, zwykle oboje się angażują, prześcigają się w pomysłach i pomaganiu, ale i współpracują. czasem zapał nieco opada jeżeli rzecz trwa długo albo wiele jest czynności dla nich zbyt trudnych, ale najczęściej mają wiele radości z takiego robienia samemu - i dumy z efektu :)

inna praca domowa (przy-domowa) którą bardzo polubili to sadzenie roślin w ogrodzie. z zapałem wybierają kwiatki, instruują się nawzajem co i jak zrobić, i coraz sprawniej im to idzie. aksamitki, łubin, ostróżka, naparstnica, malwy, bratki, róże - bardzo pozytywnie przyjmują te wysiłki, więc ogródek rośnie. dzisiaj w pracach towarzyszyła im Ala, któej Jasiek starannie wyłuszczał jak się sadzi (a Ala odwdzięczyła się historią o upadku z roweru :)



 a na koniec przyszedł tata i pochwalił :)

4 comments:

ET said...

Sliczności !
Tyle fajnych rzeczy Wam sie wydarzyło, tyle dobroci dzieci ugotowały i tak pieknie mama to opisała i zilustrowała.
Pinke-padek-pa
m

Anonymous said...

miło widzieć, że fartuszki używane :-))) i w ogóle miło zobaczyć NiJ choćby na zdjęciach, bo na żywo jakoś wciąż za daleko i się nie składa...
pozdrawiamy!
a.

kasia said...

używane, owszem, całkiem intensywnie! Ninka i Jasiek bardzo się nauczyli, że do gotowania potrzebne są fartuszki, i sami przypominają - a ja chętnie wiążę, bo dobrze leżą :)

Dagmara Fafińska said...

Bardzo ciekawy artykuł. Jestem pod wielkim wrażeniem.