Saturday, June 27, 2009

toskania, dolce

wróciliśmy, i to już tydzień temu, ale oczywiście wtedy natychmiast zaatakowały nas praca, dom, pranie, organizacja miliona drobiazgów. Przemo biega w sprawach budowlanych, dom wykańcza się w tempie różnym, ale pięknieje :)

ale jeszcze o wakacjach, chociaż przy panującej pogodzie łatwo o nich zapomnieć. wyjechaliśmy w piatek rano, szybko (czyli 70 km na godz. mniej więcej) na niemieckie autostrady (czyli 140 km na godz. przynajmniej :), z paroma przystankami



















dotarliśmy na alpejską łąkę. chłodno, ale pięknie, i bardzo przyjazny pensjonat pod gigantycznym wiaduktem autostrady. dziadek Czarek wynalazł w nim takie cudo:















a Ninka i Jasiek w małej restauracyjce we wsi - takie















bardzo dobrze rozpoczęte wakacje














a już następnego dnia znaleźliśmy się w otoczeniu takich krajobrazów














i zamieszkaliśmy w takim domu (chałupka była znacznie bardziej imponująca, więcej zdjęć w albumie babci Eli, tutaj: http://picasaweb.google.com/etargonska/ToskaniaSmaczkiObrazkiIDetale# i tutaj: http://picasaweb.google.com/etargonska/UczestnicyToskanskiejEskapadyRodzinnej2009?authkey=Gv1sRgCJb7g7DDxJGGyAE#)










































to codzienne śniadanko na 11 osób autorstwa cioci Hani, która miała troche twardą poduszeczkę, i dzieki temu budziła nas co rano pięknymi zapachami :)
pod naszymi oknami, w środku nocy żerowało (morwy!) stadko małych dziczków. widzieliśmy je tylko raz, ale ślady swojej obecności zostawiały niemal co noc, więc szybko poczuliśmy to, co tłumaczyła nam też bardzo energicznie właścicielka domu - że jesteśmy na kompletnej wsi! :)
Jasiek też próbował morwy



















większość z nas po przyjeździe natychmiast wskoczyła w stroje i pobiegła skorzystać z przydomowego basenu































































i tu od razu dała się zauważyć jednak z wielkich różnic między naszymi dziećmi: Ninka najchętniej spędzilaby w basenie cały tydzień, z babciami, mamą, tatą, ciociami, potem już sama - pływała (z pływaczkami na ramionach potrafila przepłynąć cały basen!), chlapała, bawiła się świetnie, tymczasem Jasiek mimo upałów zdecydowanie wolał zabawy na sucho, ewentualnie moczyl stopę czy rączkę, ale pełne zanurzenie zdarzyło się tylko parę razy, a i to nie całkiem dobrowolnie. w wannie - bez problemu, ale większa woda najwyraźniej nie sprawiała mu przyjemności.





























za to chętnie uprawiał sporty suchsze, jak badminton z babcią Elą



















a jak już się powylegiwaliśmy w cieniu i na słońcu, ruszyliśmy zwiedzać. pagóry okazały się niezłym wyzwaniem, ale najbliższąokolicę udało się odwiedzić głównie na piechotę. u podnóża górki - nasza pierwsza włoska lodziarnia














a w pobliżu - kapliczka i malutka wioseczka Gropina



































































potem już podjeżdżaliśmy samochodem, 30-40 km po krętych dróżkach na zboczach pagórków potrafi trwać całkiem długo, ale warto -krajobrazy zachwycające, a wioski, miasteczka i miasta wspaniałe. dotarlismy do Gaiole in Chainti



















do Sieny (która zmęczyła nas trochę upałem, tłokiem, hałasem)
















































































Przem ma dobre oko do osobliwości :)
było bardzo gorąco, więc pić się chciało cały czas, a butelki soczku coś maławe - może znalazłoby się tam coś jeszcze?...














Radda in Chainti, które jest nie tylko ładne, ale i dobrze nam się kojarzy kulinarnie, bo zjedliśmy tam gigantyczną i bardzo smaczną pizzę - co nie zdarzyło się niestety wiele razy.














Arezzo

































Castelliny - która jest moim ulubionym wspomnieniem, mimo (a może właśnie dlatego że) nie jest jakąś szczególnie zabytkową wielką atrakcją wybitą w każdym przewodniku, tylko po prostu pięknym małym miasteczkiem z zacięciem do sztuki miejskiej










































San Gimignano, które ujęło nas nie tylko pięknymi uliczkami i placami












































ale i wspomnieniem o polskim pisarzu, który chyba nie mieszkał tam ani nie bywał (przynajmniej nic takiego nie było opisane), za to napisał coś ciekawego, co zainteresowało jakiegoś oczytanego włocha...














i jeszcze widokami z wieży





























































a na koniec wspinaliśmy się jeszcze po górze w Cortonie

























































































gdzie Ninka z zapałem ćwiczyła fotografię



















a oboje z Jaśkiem przymierzali się do świetnego pomarańczowego skutera






































tu też w soczku można znaleźć coś zdumiewającego :)



















zwiedzanie jednak bywa wyczerpujące, nawet niezmordowany dziadek Czarek czasem padał po całym dniu zachwytów















w niektóre dni zostawaliśmy więc na miejscu, korzystając z rozrywek lokalnych i dostarczonych, na przykład bouli, w których sędzią i głównym sekretarzem była Ola


















































































spacerów w okolicznych gajach oliwnych i winnicach




















































































leżakowania



















i innych przyjemności




























do których należy oczywiście - ucztowanie. wprawdzie ostrzyliśmy sobie apetyty na nieco więcej, i po paru dniach byliśmy troche rozczarowani dość przeciętnymi pizzami i pastami, jednak dwa wieczory uratowały honor włoskich kucharzy. pierwszy, przyjemny w towarzystwie babi Halinki oraz dziadka Andrzeja, w pobliskiej osterii, z jedzeniem niezłym, ujął nas przede wszystkim atmosferą miejsca.

































a drugi, ostatni wieczór w Toskanii, okazał się niesamowitą ucztą w miejscu odkrytym zupełnie przypadkowo (pierwszego dnia zabłądziliśmy tam szukając naszego domu - podali nam złą drogę, ale poczęstowali szampanem i zaprosili na wieczór :). rozległa willa z zadaszonymi tarasami, parkiem, mieszanina lekkiego kiczu i dostojnych staroci, czekała na nas z pysznościami o smaku i w ilości, ktorych nikt się nie spodziewał.


































































właściciel krążył między stołami, proponując i serwując stworzenia, których nigdy nie widzieliśmy, a w akwarium na tyłach patrzyły na nas homary. wprawdzie wszyscy mieliśmy skojarzenie z siedliskiem mafii, ale pożegnalny podarunek w postaci kartonu wina musial przekonac najbardziej nieprzekonanych :)















z punktu widzenia Ninki:














z odwrotnego punktu widzenia:














no i niestety, po tych wszystkich cudach i zachwytach, trzeba było wracać... znowu wyjeżdżaliśmy o świcie





































































(zdjęcia z tylnego siedzenia - też Ninki)
i koniec...