Saturday, May 03, 2008

roma bella

pojechaliśmy, wróciliśmy... bardzo się nam podobało!
uwaga, choć dni tylko parę, będzie bardzo dużo zdjęć! po kolei:
podróż była superekscytująca, ale i długa, więc - po paru godzinach w pociągu - Nina i Jaś lot samolotem w dużej części przespali. wobec tego ominęły ich strachy wysokościowe i nieprzyjemności związane ze zmianą ciśnienia (tylko przy lądowaniu Nina trochę marudziła, że uszy bolą). jak nam wyjaśnił pan przy odprawie, 'infanty nie mogą siedzieć razem', więc zostalismy posadzeni za sobą (dzieciaki na naszych kolanach). nasi sąsiedzi od razu zaprezentowali cechę, która potem miala się okazać wśród włochów (rzymian przynajmniej) powszechna - wielka sympatię do dzieci: całkowitą odporność na wszelkie dzieciowe fochy, nieustającą chęć nawiązania kontaktu, uśmiech i duże zainteresowanie. Jaś z dużą ufnością wczepiał się w wielką włochatą łapę włocha na siedzeniu obok, a ten wymyślał coraz to nowe rozrywki dla usypiającego malca.
Nina tuż po wylądowaniu postanowiła zadzwonić do babci




















tu już widok sprzed domu, w którym mieliśmy sie zatrzymać - na początek sytuacja nerwowa, klucze, które mial ze sobą nasz kierowca, nie pasują, a wszyscy do których dzwoni po pomoc, odysłają nas z krótką informacją, że to niemożliwe :).















po dłuższym oczekiwaniu i małej awanturce, po nawiązaniu znajomości z przemiłymi sąsiadami, docieramy do mieszkanka - niestety, nie - jak sobie obiecywaliśmy - w głównej części willi, ale w nieco zatęchłej piwniczce, ale nic to, takie śniadania w ogrodzie mogą dużo wynagrodzić:



































pogoda prawie cały czas była piękna, więc szybko ruszyliśmy zwiedzać. pierwszy dzień - na początek Piazza Venezia




















(Jaś wiele miejsc zwiedził nie do końca świadomie :)
potem - kolejne punkty obowiązkowe, Via Fori Imperiali















oraz budynek (a raczej pozostałości) którego chyba nie trzeba przedstawiać...





























Nina bardzo interesowała się rzymskimi motorami, kazała sobie o nich dużo opowiadać - a niektóre nawet wypróbowała. ten niestety nie chcial ruszyć...















Rzym okazał się być miastem motorów/skuterów oraz bardzo małych samochodzików - parkujących jak skutery, i mieszczących akurat właścicielkę i jej torebkę















Jaś trzymał się swojego maclarena (wypożyczanego tylko na godzinkę w środku dnia Ninie na drzemkę), do którego jego rzymskie spodnie szczególnie dobrze pasowały!




















a to już dzień drugi, jedyny z chmurnym niebem. zaczęliśmy od fontanny di trevi, mimo swoich rozmiarów ledwo widocznej wśród otaczających ją tłumów















potem via del corso i piazza colonna, bardzo wesoły :)




















a tu Jasiek ze swoim włoskim nabytkiem, świetnym do żucia, szczególnie na wiecznie wyłażące (i wciąż - poza jednym - niewidoczne) zębiska.




















z via del corso trafiliśmy ślicznymi uliczkami pod schody hiszpańskie, po drodze podjadając pyszne kasztany (więc nie tylko na placu pigalle...).















wędrówka była intensywna, więc czasem przysiadalismy w zaułku















ale nie na długo, bo tyle do zobaczenia, a czasu niewiele. więc jeszcze ara pacis nad tybrem, obeszliśmy naokoło i niektórzy z nas spojrzeli architektonicznym okiem fachowca














Jaś od czasu do czasu bardzo domagal się wypuszczenia z wózka/rąk i możliwości wypróbowania nowo nabytej umiejętności raczkowania i siadania - trawniki villi borghese okazały sie do tego idealne















potem, trochę przypadkiem, trafiliśmy na viale adam mickiewicz i taras widokowy z niesamowitą perspektywą rzymu















a na koniec dnia - panteon,















pod którym Ninę ogarnęło kompletne szaleństwo, zrobiła przysiad na środku ulicy i nie chciala się ruszyć, zatamowała ruch - a rzymianie spokojnie, wyrozumiale, z uśmiechami machali do niej i czekali, aż się usunie. energia końca dnia...















...zadziwiła nawet bratka :)




















już po drodze do domu spotkaliśmy imigranta z azji, który na ulicy robil z liści trzciny zachwycające małe dziełka - jak ten motyl, który poszedł z nami















następnego dnia znów zaświecilo słońce, dziewczyny wsiadły na motory




















a chłopaki ruszyły zwiedzać zaułki - maleńkie...




















i trochę większe ;)




















Watykan, szczególnie po uroczych uliczkach i placykach starego centrum, zupełnie nas zaskoczył swoimi rozmiarami: wszystko tu gigantyczne, ulice, place - i tłumy.




















kolejka naokoło całego placu św. piotra zniechęciła nas do odwiedzenia bazyliki i innych atrakcji, więc niestety wyjątkowo elegancji na tę okazję strój Przemka na nic się nie zdał















Nina natomiast na widok arterii, tłumów oraz wielgaśnej meksykańskiej orkiestry, która (nieobecnemu) papieżowi straszliwie głośno grała la bambę (z tańczącymi trąbami i wirującymi strojami tancerek) dostała kompletnego bzika, chcielismy ją oddać gwardii szwajcarskiej, żeby nauczyli ją nieco dyscypliny, ale dwaj dzielni gwardziści stchórzyli i odmówili...
















więc ewakuowaliśmy się na drugą stronę tybru, gdzie znów było pięknie, spokojniej i ciekawiej.
a to już następny dzień, znów w wielkim słońcu - pod mandarynką w naszym ogrodzie





































na ostatni cały dzień zaplanowaliśmy małe zakupy, ale trafiliśmy niezbyt dobrze, bo 1 maja prawie wszyscy rzymianie świętowali. pojechaliśmy więc na daleką wycieczkę na północ, do auditorio della musica - trzech chrabąszczy kryjących w sobie sale koncertowe. wybór, trochę przypadkowo, okazał się świetny - w parku dookoła audytorium odbywał się wielki piknik, więc mogliśmy popróbować i kupić różne sery, napić się wina i pooglądać budynki. miejsce bardzo przyjemne, i warto sie wyprawic dalej od centrum, szczególnie chyba w taki świąteczny dzień.















i tylko droga powrotna dała się nam nieco we znaki, bo okazało się, że z okazji święta pracy świętuje nawet komunikacja miejska, i przez parę godzin w środku dnia jesteśmy zdani na własne nogi. robiliśmy więc krótkie odpoczynki - na ławce pod palmą




















i w muzeum dla dzieci, trochę starszych niż nasze, ale Nina doceniła drabinki do wspinania się pod niebo niebieskie




















dzien kończyliśmy w ślicznym centrum dzielnicy trastevere - dobra równowaga między turystami i tubylcami, rekomendacją z przewodnika i oryginalnym urokiem miejsca.




















i już, następnego dnia znów do pociągu,















do samolotu, do pociągu, i deszczowa, chłodna warszawa.
rzym - cudny. pewnie jeszcze się do niego wyprawimy - a na pewno polecamy rodzinom z dziećmi, to dla nich wyjątkowo przyjazne miejsce. i słońce, ciepło, i taka historia w zasięgu spaceru... no i nie należy zapomnieć o doskonałym jedzeniu, od supermarketowych półek do niezliczonych restauracji, barów, trattorii i lodziarni. bardzo miłe wspomnienia!

2 comments:

ET said...

Fiu! Fiu! Powiało wielkim światem...prawdziwe Dolce Vita . Jedynie na tych motorynkach zabrakło fruwających miniówek ;-).
Dzieciska dzielne ale rodzice chyba jeszcze bardziej. A Trastevere także wspominamy jako klimatyczne, nastrojowe i nie do końca "wycieczkowe" miejsce.
Dokumentacja-znakomita. Dzięki wielkie.

Anonymous said...

ach, jak pieknie! a rodzice rzeczywiscie dzielni! pozdrawiam i czekam na kolejna relacje foto :-)
olgita.