a potem już było wskakiwanie na siodło. najpierw Nina, która tak długo naczekała się na jedną ze swoich ulubionych rozrywek, że za nic w świecie nie zgodziłaby się czekać jeszcze dłużej. dodatkowo, Nina była niezłym przykładem dla Poli i Jaśka, bo rzeczywiście ma chyba trochę talentu - a z pewnością odwagi: gimnastykuje się z zapałem, nawet trudne ćwiczenia nie sprawiają jej problemu, i mimo raczej leniwego tempa spaceru zupełnie nie jest znudzona siedzeniem na koniu.
potem na konia wskoczył Jasiek, ale on z kolei raczej nie będzie jeźdźcem - nudzi mu się po pięciu minutach i bardzo chętnie, bez awantur oddaje swoją kolejkę (i nie dopomina się o następną). ostatecznie jakoś to wytrzymuje, ale na krótko i woli jednak chodzić po ziemi.
a potem na koniu wylądowała Polka, dla której była to jedna z pierwszych jazd w życiu, więc spore przeżycie - ale bardzo była dzielna i odważna, też się gimnastykowała i też chciała jeszcze :)
w niedzielę za to, znowu trochę leniwie, ale wybraliśmy się w końcu na uroczystości palmowe do skansenu w Sierpcu. jazda przyjemna, a miejsce naprawdę świetne: położone w lesie i na łąkach, pięknie zachowane stare chaty, dużo przestrzeni, bardzo ładnie zagospodarowany teren. na dodatek, co raczej wyjątkowe, nie ma zakazów, nikt nie zabrania wchodzenia na trawę czy zaglądania we wszystkie kąty zagród i dotykania wystawionych sprzętów. panie z obsługi chętnie opowiadają o zwyczajach, pokazują jak się kiedyś przygotowywało święta. a wejście zdobi taka oto para:
szybko zaopatrzyliśmy się w palmy - Nina kolorową, kurpiowską, a Jasiek typową (podobno...) mazowiecką, z baziami, bukszpanem i kwiatkami z bibułki.
przejechaliśmy się też bryczką, dzięki czemu mogliśmy zobaczyć cały skansen, który jest spory i dzieciaki nie miałyby pewnie siły przejść całego w obie strony - a tak w jedną stronę pojechaliśmy, a z powrotem szliśmy, zaglądając do chat i na podwórka. gdzie mieszkało sporo zwierzaków, króliki, krowy - a na koniec odkryliśmy takiego pięknego indora, który dawał się podpuścić naszym gulgotaniem i straszył na całego, strosząc pióra i trzęsąc koralami.
jedyny zgrzyt w całej bardzo przyjemnej wycieczce to głód - niestety dwie karczmy w skansenie kompletnie nie były przygotowane na wizytę tylu gości, którzy po mszy chcieliby zjeść obiad. w jednej karczmie kolejka na dwie godziny, w drugiej - wstrzymane zamówienia, klęska urodzaju (klientów, bo nie obiadów...). więc wracając zatrzymaliśmy się na obiad w przydrożnym Malinowym Bzyku, który bardzo, ale to bardzo polecamy - z mnóstwa wiejsko-tradycyjnych przydrożnych barów, karczm i zajazdów ten wyróżnia się wyjątkowo pysznym jedzeniem. ale poza małym wygłodnieniem, wycieczka świetna, i chyba pojedziemy jeszcze raz na miodobranie na początku lipca (tym razem z dużym koszem piknikowym).
1 comment:
Dziękuję bardzo za ten piękny wioseeno-folklorystyczno-etnograficzny wpis z fajnymi zdjęciami kolorowych brzdąców . Usciski
Post a Comment