Wednesday, August 11, 2010

svenska og danske

no i ciąg dalszy nieubłaganie następuje.














prom zawiózł nas z sassnitz do trelleborga - czyli byliśmy już w szwecji.














ale byliśmy bardzo krótko, ścięliśmy tylko narożnik skanii - z myślą o komisarzu wallanderze z naszych ulubionych historii kryminalnych w książkach i filmach (kto nie widział serii z kennthem branaghiem niech żałuje!) - i przez malmo wjechaliśmy na długi, długi most - pierwszy z serii. most drogi jak diabli, ale warto - widoki świetne i w trymiga jest się w kopenhadze.
pierwszej nocy nie mogliśmy spędzić na wcześniej wybranym campingu, bo się spóźniliśmy i nie było miejsc - wylądowaliśmy więc na wielkiej łące pod blokowiskiem w stylu popowic/białołęki. nasz namiot, jak w niemczech, był nieśmiałym kopciuszkiem wśród słoni, ale za to dzieciaki dobrze się bawiły - łąka trochę jak w domu



























kopenhagę zaczęliśmy nadgryzać już oczywiście na rowerach, bo tu są one najbardziej popularnym i najlepszym środkiem transportu, i zawsze mają pierwszeństwo.

































najpierw jeździliśmy na rowerach po dzielnicy norrebro, trochę berlińskiej - mieszanka imigrantów z bardzo róznych krajów, sklepów z używanymi ciuchami, arabskich stoisk z warzywami, owocami i przyprawami ze świata. to nowe odkrycie w kopenhadze, będziemy wracać.
a następnego dnia pierwszym - i bardzo wyczekiwanym - punktem programu było tivoli. trzeba przyznać, że nieco staromodne wesołe miasteczko ma swój urok.





























































Jacho absolutnie zaczarowany samochodami - i spokojniejszymi, starymi, które jeździły po torach, i elektrycznymi przypominającymi gokarty, w których w parach chłopaki/dziewczyny zderzaliśmy się na całego. Nina była trochę przestraszona, za to Jaś, mimo tego, że wysiadł z nosem czerwonym od zderzeń z kierownicą przy okazji zderzeń samochodzików, zachwycony.
potem lunch w uroczej knajpce w okolicy norrebro. muszę od razu wyjaśnić, że nietęgie miny P i Niny nie są spowodowane złym smakiem potraw, ale raczej ich rozmiarem. duńska kanapka nie ma nic wspólnego z marnym plasterkiem sera z chudziutkim plastrem pomidora i wymiętą sałatą wciśniętymi między wczorajsze bułki. o nie. jest przede wszystkim gigantyczna, a poza tym - wspaniała. świeży chleb albo podpłomyki, mnóstwo różnych fantazyjnych wypełnień, past, świeżych warzyw, wszystko doprawione pachnącymi przyprawami i oliwą, mmmm. taki to więc kłopot. aha, je się nożem i widelcem, rękami byłoby raczej trudno.














a popołudniu przeprowadzka na właściwy camping. świetne miejsce - stara cytadela, otoczona fosą, a wzdłuż wałów - miejsca na namioty, campery i przyczepy. na dodatek całość ulokowana tuż nad morzem, ze świetnymi widokami na plażę, i wyposażona w bardzo miłą kuchnię i jadalnię w czymś w rodzaju starego bunkra. bardzo polecam wszystkim odwiedzającym kopenhagę latem!

































następny dzień bardziej deszczowy, ale nie było to wielką przeszkodą, bo i tak to był dzień dla zwiedzania bardziej dorosłego. zaczęliśmy od centrum designu, w którym tym razem bardzo ciekawa wystawa na temat tworzenia projektu komercyjnego - od problemu, przez pomysł rozwiązania, po gotowy produkt - nowy albo ulepszony. wystawa trochę podobna do ostatniej w IWP w warszawie, ale o wiele większa i bardziej obrazowo, szerzej pokazująca, jak designerzy rozwiązują problemy biznesmenów ;)










































i wystawa stała - klasyki duńskiego designu. co szczególne, to w większości wcale nie są przedmioty, które spotyka się tylko w muzeum albo na regale z bibelotami - duńczycy je mają i jak najbardziej korzystają. dla każdego coś fajnego.






































a popołudniu coś fajnego dla architektów - wystawa ulubianego przez P japońskiego biura projektowego sanaa. świetne modele, nawet dzieciaki się trochę zainteresowały. na tyle, że Nina próbowała je fotografować - i tu nastąpił pierwszy wypadek, a raczej upadek: nasz odporny na wszystko aparat wypadł jej z rączek i na resztę dnia odmówił współpracy, strasząc nas, że nie zadziała już wcale. zadziałał, ale dopiero po odpoczynku.














wyjeżdżaliśmy z kopenhagi następnego dnia, bardzo letniego














po drodze spędziwszy jeszcze chwilę z duńskim designem w wydaniu jak najbardziej komercyjnym














słoneczny dzień jest idealny na wycieczkę niedaleką, do louisiany. to fantastyczne miejsce, nad brzegiem morza, park, łąki, pawilony naziemne i podziemne - a wszystko jest wielką galerią rzeźby, grafiki i obrazów. tym razem w pawilonach była m.in. wystawa prac sophie calle - bardzo Wam polecam, poszukajcie ich w sieci, poruszają i emocjonują.










































wieczorem dotarliśmy pod odense, do cudnej hcaty pod strzechą - do Anne-Marie, Jana i ich dzieciaków.














Przemo twierdzi, że Jan jest prawdziwym Wikingiem :)





























spaliśmy wprawdzie w domu, ale Przemo w poczuciu obowiązku nalepia drugą łatkę na nieszczęsną dziurę w materacu. od razu okazuje się, że bez efektu, a perforacja materaca staje się lekka obsesją Inżyniera.
następnego dnia, na rowerach, pojechaliśmy odwiedzić znane miejsca. zaczęliśmy od akademika, w którym mieszkaliśmy razem niemal rok. ha, akademiki - jednopiętrowe domki podzielone na osiem małych mieszkanek każdy, ze wspólnym domem z pralnią i salą do spotkań.














no i miejsca obowiązkowe w Odense - dom Andersena i urocza - chociaż zawsze jakoś pustawa - dzielnica wokół niego, i Brandt: w zestawie galeria fotografii, kino, kawiarnia i księgarnia. i uniwersytet, z architekturą skrajnie różną od starych czcigodnych uczelni.





























































w drodze powrotnej lunęlo na nas porządnie, więc nowo nabyte kapelusze przeciwdeszczowe bardzo się przydały














następnego dnia jeszcze parę spotkań ze starymi znajomymi, pokręciliśmy się po odense, obejrzeliśmy małe przedstawienie z postaciami z bajek andersena

































i siup na południe, na polecaną przez Jana i Anne-Marie wysepkę Thuro. tym razem atrakcją był sam camping, tuż nad morzem, z samochodami do pożyczenia i bardzo fajnym placem zabaw. no i minigolfem na plaży - Jacho okazał się mistrzowskim talentem!














Przemo nalepił trzecią łatkę na materac. tym razem skutecznie :)










































robi się bardzo letnio, więc spędzamy pół dnia na plaży. Nina jest zdeterminowanym (woda, jak twierdzi, nie bardzo ciepła :) i wytrwałym pływakiem, więc zanurzamy się w morzu. zimne jak diabli, ale da się chwilę popływać.














Inżynier postanowił nie być gorszym od własnej córki




















kolejnego dnia - wyprawa do Egeskov, zamku z wielgaśnym parkiem/ogrodem, z labiryntami, strzyżonymi żywopłotami, tajemniczymi przejściami.















































są tam tez kiełbaski, parówki właściwie. gdzie duńczyk, musi być i parówka. hasło powyżej: wielkie parówki, wieki smak, dobrze oddaje finezję tego dania :)
obok zamku - muzeum starych samochodów, z którego Przemo i Jasiek nie mogli wyjść. tym razem, co chyba zrozumiałe, szczególnie zainteresowały nas przyczepy campingowe.






























































na koniec jeszcze spacer po mostkach linowych, jakieś 15m nad ziemią - Jasiek trochę onieśmielony wysokością, za to Nina jakby chodziła po twardej ziemi, wyglądała, podskakiwała, brykała, odważnik mały :)



















po powrocie na thuro spakowaliśmy się i następnego dnia o świcie wyruszyliśmy do punktu kulminacyjnego całej wyprawy (przynajmniej dla części jej uczestników ;) - legolandu. po ciszy, spokoju i raczej przestronnych miasteczkach, polach i plażach, zderzenie z tłumem było nieco szokujące, ale dzieciaki chłonęły wszystko dookoła.















































kończyliśmy dzień na campingu w ribe, najstarszym duńskim mieście (ogłaszającym ten fakt wszem i wobec :).



















miasteczko rzeczywiście śliczne, a tuż za nim - ciekawy skansen
Wikingów, z różnymi aktywnościami dla małych i większych. chaty, namioty, tradycyjne wyroby, zwierzęta - m. in. sokoły do polowań - bardzo fajne miejsce.






































na koniec dzieciaki poszły się bawić na wikiński plac zabaw, ze stawikiem, w którym można było chodzić po specjalnie rozłożonych kamieniach.














Ninka z Jaśkiem brykali, Ninka bardzo zwinnie, Jasiek niezbyt pewnie, ja robiłam zdjęcia, aż nastąpiło wielkie chlup, i w wodzie wylądował najpierw Jacho, a tuż po nim - aparat, który upuściłam ruszając na pomoc wrzeszczącemu wniebogłosy synkowi. i to oznaczało definitywnie, że wakacje się kończą...
chodziliśmy potem jako spektakularna grupa po skansenie - Jasiek golutki poza okularami słonecznymi, wikińskim naszyjnikiem i crocsami, Przemo z suszącą się odzieżą synka rozpiętą na gałęzi. jak już Jasiek zorientował się, że naprawdę nie utonął i jest całkiem ciepło, zrobiło się bardzo radośnie :).
a gdyby ktoś z Was przypadkowo nie miał jeszcze dosyć, to więcej zdjęć znajdzie tutaj: http://picasaweb.google.com/kasia.kaczkowska/WakacjeLipiecSierpienDEDK#
oraz wersja dla architektów: http://picasaweb.google.com/kasia.kaczkowska/Wakacje2010_archotektura#
uspokajam też, że aparat od wody zepsuł się tylko trochę, więc zdjęcia jeszcze będą. nie wakacyjne, ale pierwszo-przedszkolne - owszem!
godt nat!

2 comments:

Unknown said...

Kasia! swietne spodnie z pawia! i widze, ze zapuszczasz wlosy! podziwiam, ten okres przejsciowy to dla mnie zawsze koszmar, i odwlekam chwile, kiedy ja sie za to zabiore, poki co, mam coraz krocej ;)usciski!

kejtko said...

Prawdziwa przyjemność z oglądania i czytania o Waszych wakacyjnych przygodach. Ja bardzo tęsknię do naszych. Byle do przyszłych, byle do przyszłych.
Obejrzałam obydwa zbiorki, dla arch. też. MNIAM!
Przemek, bardzo stylowy pokrowiec na aparat, pomyślę o takim na mój aparacich :):):):):)
Uśmiechnięte te Wasze zdjęcia, super.
Pozdrowienia gorące!
K