Tuesday, August 10, 2010

deutsche

powakacyjny post, po dłuższej nieobecności, ale będzie za to długi. już same przygotowania były ekscytujące, Przemo uczył dzieci podstaw samoobrony - szczególnie Nina wykazała się dużym zacięciem






































wypróbowaliśmy (my we czwórkę oraz ferrari) namiot i materace, i tu chyba właśnie wystąpiła pierwsza dziura. nie ostatnia. nasz wyjazd miał dwa powtarzające się motywy, o których za chwilę.

































pierwszy przystanek - berlin. początek lux, mieszkaliśmy w niezłym hostelu (Magda - dzięki za rekomendację :), może trochę bezosobowym, ale za to przyjemnym, czystym i bardzo eleganckim jak na hostel. położonym też nieźle - tuż nad stacją metra.



















pierwszy wieczór to tylko spacer w okolicy i spotkanie z jeżem (przechodziliśmy potem w tym miejscu i zastanawialiśmy się, dlaczego jeża już nie ma - Jasiek stwierdził na to, że pewnie poszedł załatwiać swoje jeże sprawy).
drugiego dnia od rana jeździliśmy metrem i oglądaliśmy głównie prenzlauer berg, który z P bardzo dobrze wspominamy z sylwestra sprzed dwóch lat. tym razem szukaliśmy głównie miejsc dla dzieciaków - i były. kiezkind, pawilon-piaskownica-kawiarnia, na skwerze ze świetnym placem zabaw




























a potem machmit - galeria, warsztaty, plac zabaw w starym kościele. zachowana została bryła i ściany, włącznie z malunkami z czasów poprzednich użytkowników, a w środku - wystawa o papierze, wielkie stoły z różnymi zajęciami (czerpanie papieru, origami, wycinanki) i wielki trójwymiarowy drewniany labirynt z mostkami na dużej wysokości




















































ile wody potrzeba, żeby wyprodukować papier na gazetę...


































co jakiś czas spotykaliśmy berlińskie miśki w różnych wersjach






































drugiego dnia jeździliśmy już więcej na rowerach, z bardzo dobrym skutkiem - nie ma w berlinie zbyt wielu ścieżek rowerowych, ale kultura i uprzejmość kierowców sprawiają, że jeździ się świetnie. przejechaliśmy przez centrum, checkpoint charlie, dojechaliśmy pod bramę brandenburską - szybko i przyjemnie, jednak z roweru widać o niebo więcej niż z metra.





























































a potem część kulturalna, wyspa muzeów, pawilon miesa van der rohe - szklane ściany sprawiają wrażenie, że składa się tylko z dachu i podłogi















































i wielgaśna galeria obrazów, ze świetną wystawą plakatów, rozklejonych na krzywych tekturowych piramidkach - dzieciaki zajmowały się przede wszystkim szukaniem najlepszej kryjówki, my mogliśmy swobodnie pooglądać





































































na koniec rzutem na taśmę jeszcze muzeum fotografii, a w nim świetna wystawa bardzo żywiołowych, radosnych zdjęć alice springs - i klasycznych helmuta newtona



















uff, zmęczenie, do hotelu






































kolejnego dnia rano spacer na fantastyczne niemieckie śniadanie - niech się ze wstydem chowają wszystkie przereklamowane croissanty, śniadanie należy jeść w niemczech.




























jeszcze przystanek przy ulubionym oplu Jaśka














...i siup nad morze, do stralsundu. śliczne portowe miasteczko i oceanarium, w którym mogliśmy zajrzeć całkiem głęboko do bałtyku, wokół którego cała reszta wakacji się toczyła. budynek jak biała pozwijana taśma, a w środku akwaria, zdjęcia, modele, woda.















































Przemo nie wytrzymałby bez zajrzenia do portu i na zacumowany przy brzegu stary żaglowiec - mimo paniki Jaśka, który byl pewien, że jak tylko na niego wsiądziemy, statek odpłynie i tyle nas widzieli.




























późnym popołudniem jeszcze lody w stralsundzie














i małym mostkiem (w tej podróży będą o wiele większe) przejechaliśmy na Rugię, sporą wyspę z maleńkimi wioskami i fajnymi plażami. tu po raz pierwszy nocowaliśmy w namiocie i po raz pierwszy okazało się, że w jednym z dwóch materacy jest dziura, więc kładziemy się na wygodnie napompowanym, a budzimy - na twardym (co jeszcze nie najgorsze) i mocno górzystym, bo powietrze ucieka głównie spod człowieka. Przemo przykleja pierwszą łatkę i mamy nadzieję, że będzie lepiej.
niezrażeni tym drobiazgiem poszliśmy na plażę, gdzie dzieciaki kompletnie zwariowały, zachwycone piaskiem, falami, muszelkami - brykały, szalały, rozbierały się, chlapały, goniły mewy.




























po szaleństwach wsiedliśmy na rowery i wzdłuż brzegu pojechaliśmy zwiedzać następne wakacyjne miasteczka. ścieżka rowerowa zaprowadziła nas trochę dalej od brzegu, za to na straszliwe pagóry, na których ja ledwie dyszałam, a mijający nas kierowcy spoglądali ze współczuciem. ale warto było, dojechaliśmy do ekologicznego gospodarstwa z wybiegami dla zwierzaków, do których można było wejść, i z wielkim drewnianym statkiem do zabawy




























Rugia tak się nam spodobała, że zostaliśmy dzień dłużej niż zamierzaliśmy wcześniej. ale rankiem, spakowawszy błyskawicznie manatki (tu akurat posiadanie najmniejszego namiotu na campingu procentuje), wyruszyliśmy w stronę portu w sassnitz i promu do trelleborga.
...a ciąg dalszy jutro, teraz już - gute nacht!

1 comment:

Anonymous said...

no pięknie! czekam do jutra :-)
a.