Tuesday, May 18, 2010

maj w kaloszach, czyli wakacje ślimaka















jestem Wam winna całą długą historię, maj się zaczął i zaczyna się kończyć, a tu żadnych wiadomości. chociaż tak naprawdę, jest taki zimny bury i deszczowy, że można byłoby uznać go za listopad i zapomnieć po prostu.
ale na początku maja, niezrażeni aurą, wyruszyliśmy na majówkę. okolice milicza, wieś głucha, bażanty sarny i czaple (lub może żurawie, niestety z wiedza ornitologiczną bardzo u nas słabo).
było dużo dzieciaków, szczególnie na początku - dwie Ninki, Helenka, Ola, Zuzka i Jasiek, jedyny chłopak w wieku <18

















































































mokro i niezbyt ciepło, ale dało się popróbować różnych sportów - rowerów, wiosłowania (które z dziurawą łódką i każdym wiosłem innym wymagało sporo wysiłku), badmintona, piłki, a w dzień beznadziejnie deszczowy ratował nas park wodny we wrocławiu, niezły dla dużych i małych.











































































































Jacho z Przemkiem łapali momenty bez deszczu żeby pojeździć samochodem, a Jasiek dzielił się doświadczeniem z dziewczynami



































a dziewczyny się zaprzyjaźniały






































ale największą atrakcją była kozia rodzina. przywykła do tradycyjnego modelu rodziny, zobaczyłam w niej od razu układ oczywisty: tatę kozła, mamę kozę i dwójkę koźląt. Wojtek szybko wyprowadził mnie z błędu, ale największa koza, brodata i rogata, do końca pozostała tatą kozłem i już. ulubieńcem kóz był Jasiek, spokojny, cierpliwy, bez oporów dawał się kozom przytulać :). Jaś w ogóle ma dobre podejście do zwierzaków, lubi go też Lulka - i on ją, potrafi ją delikatnie głaskać, bawić się z nią nie robiąc jej krzywdy; umie czekać dłuższą chwilę na królika i spokojnie drapać kota za uchem. trochę bierze się to z jego powolności, z tego że nie jest na tyle zręczny, żeby szybko podskoczyć, uciec, ale w dużej mierze z tego, że po prostu ma dobre wyczucie, co się takiemu zwierzowi może spodobać, a co niekoniecznie. i bardzo go cieszy bliskość zwierząt, niespecjalnie przeszkadza mu na przykład że Lulka machnie mu po nosie ogonem czy koźlę przygryzie sweter. z upodobaniem śledzi ślimaki na spacerach, ale już nie za bardzo chce ich dotykać - podobnie jak z gąsienicami i robakami, które z kolei na Ninie nie robią najmniejszego wrażenia :)















dziewczyny, szybsze, głośniejsze i z lepszym refleksem, były dla kóz zbyt energiczne, co nie zmniejszało ich zapału do rwania mleczy i karmienia stadka.






































































nieco mniejszą atencją cieszyły się świniodziki, czarne, umorusane i jakoś nieskłaniające do przytulania :)














atrakcji do zwiedzania w okolicy nie było tak znów wiele, Twardogóra okazała się atrakcją bardzo niewielką, z dwoma miłymi skwerkami i placem zabaw lekko naruszonym zębem czasu, natomiast bardzo trudną jeżeli chodzi o konsumpcję - długą wędrówkę w poszukiwaniu czegokolwiek zjadliwego zakończyliśmy w stołówce wielkiej szkoły na obrzeżu miasteczka... za to polecony przez Wojtka Antonin, pałac radziwiłłów, był świetny - począwszy od pięknego parku, poprzez bardzo oryginalną architekturę a skończywszy na restauracji z wieloma pysznościami.









































































zdjęcie wyżej - kompozycja Helenki pt. ciocie :)






























a na koniec pogoda zrobiła się całkiem niezła, więc ja ostatni raz bryknęłam na konie, a dzieciaki z Przemkiem lansowały się w okolicy :)

































więcej zdjęć z pierwszej części wakacji - tutaj: http://picasaweb.google.com/kasia.kaczkowska/Majowka_poreby#
w ostatni weekend obchodziliśmy hucznie czwarte urodziny Ninki (poprzedzone urodzinową wizytą cioci Oli),



















z mnóstwem gości, szaleństwami i niespodziankami, tak absorbującymi, że całkiem nie mieliśmy głowy do fotografowania. starczyło nam za to sił jeszcze na wieczorną wycieczkę do muzeum etnograficznego na noc muzeów - poprzedzoną małym koncertem podwórkowym














a w niedzielę zdążyliśmy na ostatni dzień targów książki, i na nich - na wystawę rzeźb józefa wilkonia. zwiedzamy ją drugi raz i za każdym była zachwycająca, nawet tu, w dość ekscentrycznym otoczeniu socwytwornego pałacu kultury, zastawionego aluminiowo-dyktowymi boksami targowymi, rzeźby broniły się fantastycznie. bardzo polecamy, w każdym miejscu.






































2 comments:

ET said...

Wilkoniowe zdjęcia - zachwycajace jak cały, wytęskniony blog. Bardzo dziękuję i ściaskam wszystkie kaczki

kejtko said...

Nin, sto lat! Wszystkiego dobrego!
To zdjęcie panoramka z dzieciakami to przecież dzieci z Bullerbyn!!!! :):):):)
pozdrawiamy wiosennie!